Szaniec. Agnieszka Jeż
Читать онлайн книгу.dla gości. Ja mieszkam tu na stałe, inni są na dochodne. Informacje, komunikaty, zadania są przekazywane przez interkom lub pisemnie. Mamy alarm, włączony, sprawny.
– Ostatniej nocy też? – zapytał Kosoń.
– Tak, oczywiście, zawsze go aktywujemy na noc. Nikt nie wchodził, nikt nie wychodził. To znaczy wyszły sprzątaczka i kucharka, około dwudziestej, i do rana, gdy wróciły, całość była uzbrojona i żadnego sygnału o włamaniu. Dbamy o bezpieczeństwo gości – powiedział Kowal i lekko się zarumienił. Jednak wtopa się zdarzyła.
– Tak… – zamyślił się Kosoń. – A ile taki bezpieczny i bardzo zorganizowany urlop kosztuje?
– Dwanaście tysięcy za dwa tygodnie.
– Dla grupy? – zapytała Wiera. Może trochę głupio, ale racjonalna część jej natury, sprawiła, że nie potrafiła nad sobą zapanować.
– No nie, dla jednej osoby. – Kowal popatrzył na nią zdumiony.
Zatkało ją. „W dupach się ludziom przewraca”, pomyślała. „Ile to ja bym musiała…”. Nie, nawet nie chciała tego wiedzieć. Po co jej kolejny wkurw. Od rana, czyli od tej sprawy z Moroń, chodziła podminowana. A może to już wcześniej? Od początku wakacji? Od początku pobytu w Giżycku? Od… od dawna. I od dawna powinna coś z tym zrobić, bo czuła się jak niezabezpieczona broń.
– To chyba trochę dużo, nie sądzi pan? – Rozwlekła to „trochę” maksymalnie, żeby choć tak dać upust frustracji. – Jest pan przekonany, że nie ma żadnych innych bonusów? Używki, hazard, panienki?…
Kosoń się uśmiechnął.
Kowal – wręcz przeciwnie.
– Nic z tych rzeczy, to uczciwy biznes! Zresztą jak coś więcej potrzeba, to musicie zadzwonić do Banasiuka, ja to jestem płotka.
– A pan nie dzwonił do Banasiuka? – zainteresował się Kosoń.
– Dzwoniłem, ale nie odbierał. No to wysłałem esemesa, ale nie wiem, czy odpisał, bo teraz cały czas jestem w budynku dla gości, czyli bez zasięgu.
– Właśnie – goście. Czas najwyższy, żeby do nich pójść. Niech pan spróbuje się skontaktować z szefem, bo z nim też byśmy chcieli porozmawiać. A potem pójdziemy do naszych wakacjuszy. – Kosoń się podniósł, dając znak, że rozmowa dobiegła końca.
***
– Miałaś rację, że już nudno było. Teraz to widzę. – Kosoń z lubością zaciągnął się papierosem. Pół komendy przeszło na elektroniczne, ale on był wierny tradycji. – Ten Banasiuk też ciekawy.
– Zna go szef? – zapytała Wiera.
– Trochę, bardziej ze słyszenia. To typ, o którym się mówi, że na pewno ma coś za uszami, ale potrafi sprawić, by urzędnicy i policja tego smrodu nie poczuli.
– Chore miejsce dla chorych ludzi. – Odsunęła stopę, żeby popiół z papierosa przypadkiem nie wypalił dziury w jej drogich trampkach. Te buty były dla niej szczytem ekstrawagancji i rozrzutności.
– Bo pieniądze?
– To też. I cała ta otoczka… Trzeba być świrem albo nie mieć pomysłu, co zrobić z kasą, żeby się na coś takiego zdecydować.
– Albo mieć jakiś cel. Misję nawet. „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. Jeśli to rzeczywiście taka zamknięta twierdza i jeśli ksiądz został zabity, to ten, kto tak bardzo nie lubił Hryciuka, czeka na nas w jadalni.
– A może to ten Banasiuk, do spółki z Kowalem? Mówił szef, że to nieciekawy typ.
– Bo jest nieciekawy, ale zasada jest taka, że tych, co wyżej i coś mogą, się nie tyka. A nasz ksiądz to nie była płotka. – Kosoń ostatni raz się zaciągnął, a potem rzucił niedopałek na ziemię i mocno go przydepnął. – Susza, trzeba uważać. Idę, a ty ustaw się tak, żeby złapać zasięg. Zadzwoń do Remka, niech nam poszuka informacji o tym hotelu i o Hryciuku. Tylko niech wydrukuje, tak się higieniczniej czyta. A, do Dwadzieścia Cztery też zadzwoń, trzeba ją uprzedzić, że będzie miała specjalną sprawę – czarny znak zapytania.
Rozdział 5
Czarne myśli. Dużo czarnych myśli. Cały świat wydawał mu się czarny.
Budził się w nocy. Nie mógł spać. Rano podnosił się z łóżka z trudem, jakby każda noga ważyła więcej niż on cały.
Ze wstrętem wkładał sutannę. Dlaczego nie mogły być w innym kolorze? Znał symbolikę – czerń wiąże się z prostotą i pokorą, ma przypominać kapłanom o konieczności praktykowania tych cnót. Czarny to także kolor śmierci i żałoby; kapłan ma umierać dla siebie, aby robić miejsca dla Boga w swoim życiu.
Jemu też się wydawało, że umiera, ale w to zwolnione miejsca nie przybywało Boga.
Było mu duszno, nie mógł się skupić.
Powinien myśleć o Najwyższym, a myślał o czymś zupełnie innym.
„Źle się czujesz, bo wiesz, że to złe”, mówił sobie na początku.
„Źle się czujesz, bo się boisz, że to się wyda”, mówił sobie potem.
„Źle się czujesz, bo to trudne”, to mówił sobie jeszcze później. Nie można być dla siebie ciągle katem, trzeba trochę zrozumienia.
Aż przychodziły ulga i spokój.
Do następnego razu.
Rozdział 6
Prokuratorka Maria Przyzwan nie odbierała, co znaczyło, że jest naprawdę zajęta. To o niej Kosoń mówił Dwadzieścia Cztery, w sensie, że jest dostępna całą dobę. Zresztą między nią a Kosoniem było jakieś dziwne podobieństwo – dziwne, bo z jednej strony, tej fizycznej, mogliby uchodzić za rodzeństwo: chudzi, niezbyt wysocy, ciemni blondyni o falowanych włosach (Kosoń bardziej, bo miał krótkie) i niebieskich oczach. Oboje byli bystrzy i inteligentni. I tu się podobieństwa kończyły, bo jeśli idzie o zachowanie i temperament, to byli po dwóch przeciwnych stronach – Kosoń był powolnym introwertykiem, melancholijną jednostką aspołeczną, może zaburzoną socjalnie od urodzenia, a może dopiero od czasu wdowieństwa, choć raczej to pierwsze, bo żeby tak się odciąć od ogólnego nurtu zachowań, trzeba było więcej czasu. Przyzwan natomiast całą sobą zdradzała, co myśli. A kiedy do języka ciała dołączała wypowiedź… Siekła ironią, za nic miała konwenanse. W sumie to też można było uznać za jakieś zaburzenie, o przeciwstawnym biegunie.
Wiera wybrała numer do Remka, czyli Remigiusza Staronia. Młody chłopak, pracował w policji od dwóch miesięcy. Był miły i lekko przepłoszony. Wierze przypominał ją samą sprzed dwóch lat, dlatego miała wobec niego ambiwalentne uczucia: trochę mu współczuła, a trochę się na nim wyżywała. Pierwsze ją rozwalało psychicznie, bo tak naprawdę współczując jemu, współczuła sobie. Drugie pokazywało, jak łatwo zboczyć na ścieżkę podłości, gdy ma się pod ręką kogoś słabszego, młodszego, niżej w hierarchii. Dziś postanowiła być dobra.
– Cześć, Remek, jest robota do zrobienia.
– Tak?
I, niestety, już ją zirytował, bo nie znosiła tych jego „tak”, wypowiadanych w różnej intonacji na oznaczenie różnych stanów, jakby innych słów nie znał.
– Tak – powiedziała więc.
I zaległa cisza.
– Tak?…
„Jezu, kurde”.
– Zapisz.
– To poczekaj, wezmę kartkę. Dobra, dyktuj.
– Da…
– A