Szaniec. Agnieszka Jeż

Читать онлайн книгу.

Szaniec - Agnieszka Jeż


Скачать книгу
by tego jednak nie powiedziała, tak zakumplowani nie byli. Właściwie to wcale nie byli zakumplowani. Wiera sama, intuicyjnie, ustawiła między nimi granicę i jej nie przekraczała. Kosoń był jej przełożonym, trochę jak ojciec, trochę jak starszy brat. Nigdy nie zachował się wobec niej jak szef, który chciałby wykorzystać swoją pozycję wobec młodej podwładnej. To wynikało zapewne z faktu, że był przyzwoitym facetem, ale Wiera nie zauważyła, żeby w ogóle się interesował jakimiś kobietami. Chyba że miał całkiem odmienne, drugie, utajone życie.

      – O, nasz świadek idzie. – Kosoń wykonał ruch brodą w stronę tego załomu, gdzie mniej więcej przed dziesięcioma minutami stracili Kowala z oczu. Teraz chłopak wracał, równie spięty.

      ***

      – Ładnie tu. Trochę ascetycznie, ale ładnie. – Kosoń rozejrzał się po pokoju.

      Siedzieli z Wierą na niewygodnych plastikowych krzesłach, które jednak nie miały nic wspólnego z ogrodowymi zestawami na grilla. Były wysokie, jakby wzorowane na pałacowych, tyle że z przezroczystego plastiku. Nawet pluszowe szare siedziska nie ratowały zbytnio sytuacji – to były krzesła ozdobne, nie użytkowe. Reszta pokoju była jednak okej – ściany z surowej cegły, biurko z ładnym dębowym blatem i trochę mniej ładnymi stalowymi nogami, ale wciąż broniącymi się stylistycznie, szafa z przesuwnymi drzwiami oklejonymi lustrami.

      – Tak, chyba tak. Ja bym może inaczej urządził, ale gościom się podoba. Wszystko im się podoba. – Kowal po raz kolejny podkreślił zadowolenie klientów Szańca.

      – No, tym, co żyją, to może i tak… – Kosoń zawiesił głos.

      – Ale przecież pan chyba nie sądzi… – Kowal lekko się uniósł na krześle. Ton głosu też podniósł.

      – Jeszcze nic nie sądzę. Na razie chcielibyśmy się tak ogólnie czegoś dowiedzieć o tym hotelu. Bo wydaje się specyficzny. Rozumie pan?

      Chłopak kiwnął głową. Wstał od stołu, podszedł do szafy, przesunął jedno skrzydło. Na półkach stały segregatory, kuwety z jakimiś dokumentami i kupka kolorowych kartek, jak się okazało – ulotek reklamowych.

      – Proszę. – Jedną z nich położył na blacie przed Wierą i Kosoniem. – To są materiały, które nasi goście dostają po przyjeździe, żeby się wczuli w atmosferę miejsca. Takie jakby wprowadzenie. Oni oczywiście wiedzą, dokąd przyjechali, ale…

      – A co to za miejsce? – zapytał Kosoń, przejeżdżając dłonią po kredowym papierze i ignorując zawartość ulotki.

      – No, generalnie dawniej, czyli w dziewiętnastym wieku, był tutaj ośrodek opiekuńczy. To znaczy w tym budynku, co my teraz jesteśmy, bo były też inne budynki majątku, te, przy których się umówiliśmy. Tu była sama ludzka bieda. – Kowal prawdopodobnie opowiadał już tę historię niejeden raz, ale teraz też sprawiał wrażenie poruszonego, choć powód był zapewne inny. Mówił, jakby czytał z kartki. – Gruźlicy, dotknięci chorobą alkoholową, bezdomni, niepełnosprawni. Opiekowali się nimi diakoni z Ewangelickiego Domu Miłosierdzia w Królewcu. A cały majątek należał do rodziny Dembowskich, dobrych ludzi. Przytułek działał od tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego roku aż do smutnego końca.

      „Tak”, pomyślała Wiera, „wykuł na blachę, jak w szkole”.

      – Pięknie pan opowiada – powiedziała.

      – A jaki był ten smutny koniec? – Kosoń wciąż gładził błyszczący papier.

      – Tu jest tak ładnie napisane, bo to fragment z książki, więc może… – Popatrzył na Wierę, uznając najwyraźniej, że jeśli gdzieś znajdzie wsparcie, to właśnie u niej.

      – Sierżant Jezierska się zapozna w wolnej chwili z tymi materiałami. A tak skrótowo, teraz? – Kosoń przesunął folder w kierunku Wiery.

      – No, wszyscy, którzy tu byli, zostali zabici.

      – To rzeczywiście smutny koniec – powiedział Kosoń. – Co było potem?

      – Te puste budynki zajęła gwardia przyboczna Hitlera. Po zamachu na Hitlera, tym w Wilczym Szańcu, w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego, przywożono tu rannych oficerów. Stąd właśnie nazwa hotelu.

      – A jeszcze potem?

      – W czterdziestym piątym pojawiła się tu Armia Radziecka, byli do czterdziestego szóstego. Dwa lata później powstał tu Zespół Szkół Rolniczych. To się potem zmieniało, bo te różne reorganizacje, sprawy własnościowe, raz taki urząd, raz inny, nowe nazwy, a teraz to wszystko należy do Ministerstwa Rolnictwa.

      – Wszystko? – zdziwił się Kosoń. – Ten hotel też?

      – A, nie, no ten hotel to nie. Tu jest prywatny właściciel, to znaczy na tym ogrodzonym terenie.

      – Kto? – zapytała Wiera.

      – Nie wiem. Zatrudnia miejscowy, z Giżycka, Krystian Banasiuk, ale wiadomo, że to jest pośrednik, to znaczy pracuje na zlecenie. Ktoś z góry to kupił w dwa tysiące siódmym roku.

      – Z tej góry od księdza Hryciuka? – zapytała Wiera.

      – Nie z tej drugiej, to znaczy od rządu. – Kowal biegał wzrokiem od Wiery do Kosonia. – Ale ja nie znam żadnych szczegółów, naprawdę. Ja tu jestem tylko szeregowym pracownikiem.

      – O, tutaj mamy coś więcej o pobycie. – Tym razem Kosoń trzymał w ręku ulotkę. – „Zajrzyj w głąb siebie”. To weekendowe kursy filozoficzne dla średniozaawansowanych? Co ksiądz Hryciuk tu robił? Bo wglądaniem w siebie i w innych to on się chyba służbowo zajmuje. To znaczy zajmował.

      Kowal lekko się zaczerwienił. Kosoń go zdecydowanie deprymował.

      – Nie wiedziałem, że był księdzem, my szanujemy prywatność gości.

      Kosoń i Wiera milczeli.

      – Formuła pobytu tutaj jest inna. Tu wszystko jest inne – ciągnął Kowal.

      – A to akurat zauważyliśmy – powiedział Kosoń.

      – W Internecie jest strona hotelu, bardzo ładna, ale tutaj nie pokażę, bo w budynku dla gości nie ma sieci.

      – To też zauważyliśmy. Kolejny punkt dla bystrych policjantów. A dlaczego nie ma? – Kosoń próbował wygodniej się rozsiąść na krześle, ale nijak się nie dało.

      – Bo tu i tak nie wolno mieć żadnej elektroniki: ani telefonu, ani laptopa, ani tabletu – nic. Nie ma także telewizorów i radia. Jest całkowite odcięcie od świata. Izolacja.

      – I te wszystkie warunki są podane na stronie internetowej? – Wiera z trudem wyobrażała sobie, jak ktoś mógłby dobrowolnie pchać się w tę dzicz i tracić łączność z normalnym światem. I w sumie co za to dostawał?…

      – Nie. Ale nie dlatego, że ktoś chciał coś przemilczeć. Po prostu na tej stronie, o której mówiłem, są bardzo ogólne informacje. „Zajrzyj w głąb siebie”, odpoczynek, cisza, reset, wakacje inne niż wszystkie, dodatkowe emocje w bonusie. Żeby się więcej dowiedzieć, trzeba się skontaktować mailowo lub telefonicznie. Nie ze mną, tylko z Banasiukiem. Ze mną to już potem, jak warunki i terminy dogadane. Ja jestem taki porządkowy, miejscowy, nie od decyzji. Grupy są ośmioosobowe, turnusy dwutygodniowe.

      – Właśnie, turnusy. Bo wcześniej też była mowa o turnusach. To jaki program goście mają zapewniony? – zapytała Wiera.

      – Najważniejsze jest odosobnienie. Wszyscy mają pojedyncze pokoje. Znają tylko swoje imiona, nie wolno podawać nazwisk, miejsca pochodzenia, zawodu i tak dalej. Każdego dnia mają do wykonania zadania – pojedynczo albo w grupach. W hotelu albo na zewnątrz, ale na terenie ośrodka. Każde ma w jakiś sposób konfrontować – albo ze sobą samym, albo ze światem.

      Wiera


Скачать книгу