Niewidoczni. Jacek Piekiełko
Читать онлайн книгу.Tutaj niedaleko. Fajna robota na kilka godzin w nocy. Starcza na najważniejsze potrzeby. – Mówiąc to, kieruje wzrok na butelki po alkoholu.
– Błagam cię, chodź.
– Jak tam wejdę, i tak nie mam szans.
– Powiesz, że jesteś chory. Nie masz nic do stracenia. Wypijesz kawę, zapalisz fajkę i dojdziesz do siebie.
– Nie.
– Zrób to dla siebie i dla Sylwii.
Lubosz zamiera. Marcelina uderzyła w czuły punkt.
– Myślisz, że nie próbuję?
– Tego nie powiedziałam.
– Nie muszę być na służbie, by prowadzić śledztwo.
– A teraz prowadzisz?
– Mam swoje przypuszczenia.
– I?
– I co? Myślę o tym całymi godzinami. Minął miesiąc, a policja nie ma nic, rozumiesz? Nie potrafią nawet ustalić miejsca pobytu tego jebanego detektywa. Nic, zero, null. Mają gościa na kamerce od synka z wypadku. Też nic.
– Arek pogadamy jeszcze o tym. Trzeba się tylko skupić. I dojść do siebie.
Marcelina kieruje się w stronę wyjścia. Błagalnym wzrokiem spogląda na Arka.
– Marcela, myślisz, że Sylwia… – Łamie mu się głos. – Czy ona wciąż żyje?
2
– Mogę tu zapalić? – pyta Lubosz, uchylając szybę w aucie.
– Pal – odpowiada Marcela. Nie zwraca na niego uwagi, pilnie przygląda się wszystkiemu, co dzieje się na drodze. Gdy tylko może, pozostawia silnik na wysokich obrotach.
– A masz fajki? Zapomniałem zabrać.
– Dżizas… Są w torebce.
Arek długo miesza w otchłani głębokiej torebki niczym magik próbujący wyjąć królika z kapelusza. Drżącymi rękami chwyta swoją nagrodę, wytrząsa z paczki cienkiego papierosa i zaciąga się łapczywie.
Patrzy przez boczną szybę na mijane budynki, nadchodzącą wolnymi krokami jesienną szarugę za oknem. Dni stają się coraz krótsze, noce ciemniejsze. Ulatuje wszelki optymizm niesiony przez słoneczne dni minionego lata. Mechanizm wydaje się zaplanowany, jakby to natura odpowiadała za podsumowanie ostatnich wydarzeń, zarówno w totalnie schrzanionym przez polską reprezentację mundialu, jak i w życiu Lubosza. Tak, zdecydowanie – stwierdza, co chwilę zaciągając się szybko dogorywającym papierosem. To cholerna paralela. Ten mundial i zniknięcie Sylwii. Najpierw euforia, nadzieja na zwycięstwo, potem gorycz, rozczarowanie i twarda rzeczywistość. Lubosz wielokrotnie przyznawał w duchu, że to właśnie on powinien opatentować wszystkie prawa Murphy’ego. Czasami miał też wrażenie, że opowieść o Hiobie jest jego biografią. Ktoś kiedyś spisał tę uniwersalną tragedię, która powtarza się ciągle na nowo.
Marek, przyjaciel. To, co zrobił razem z Eweliną, stało się gwoździem do trumny. Najbliższe znane mu osoby snuły własną historię, ze strachu przed konsekwencjami. Markowi zdołał wybaczyć. Kto jak kto, ale Arek wie doskonale, że każdy popełnia błędy.
Marek działał w dobrej wierze, chciał pomóc Ewelinie w relacjach z córką i w najczarniejszych snach nie mógł przewidzieć, jaki może być finał jego udziału w „terapii” wymyślonej przez Ewelinę. Gdy Lubosz o tym myśli, czuje, jakby do zaciśniętych pięści zamiast krwi napływała płynna, rozżarzona lawa. Może wtedy niszczyć wszystko, co stanie mu na drodze. Znowu potrzebuje pomocy specjalisty, wie o tym, ale nie ma siły i nie chce zamknąć się w ośrodku leczenia policjantów, ponieważ wszystko, co do tej pory wypracował, ległoby w gruzach. Już nigdy nie odzyskałby dawnej pracy. Znowu skończyłoby się na samotnie spędzanych dniach w miejscu oddalonym od świata.
Najgorsza jest niemoc. Nie możesz nic zrobić, wybiegasz na ulicę i cały świat żyje według własnych reguł. Nikt nie wie, jakie masz problemy. Wydajesz się ciałem obcym, wołaniem na pustyni, obumarłym liściem niesionym przez wiatr. Chciałbyś krzyczeć, dorwać się do gardła temu, który uprowadził ci córkę. Możesz jedynie liczyć na łut szczęścia.
Policja nie mówi o niczym. Arek wie, że to może oznaczać dwie rzeczy – są blisko albo nie mają nic.
Poza niemożnością zrobienia czegokolwiek, by odmienić beznadziejną sytuację, jeszcze gorsze zdają się czarne myśli. Arek próbuje je odegnać, ale gdy tylko zasiada z papierosem w dłoni, one przychodzą same i zatruwają mu umysł. Wyobraźnia, która podsuwa obrazy sugerujące, co jakiś zwyrodnialec może robić z jego córką, to dożylna destrukcja paraliżująca organizm. Później przychodzą koszmary, a w nich psy. Ciągle te same, wściekłe psy, tym razem zostawiają go w spokoju. Czuje, jak w pędzie muskają jego nogi lepką sierścią. Spogląda w kierunku, w którym podążają, a na końcu drogi zawsze dopadają do Sylwii.
Wtedy budzi się z duszącym uciskiem w piersiach.
Tak jak niemal każdego dnia od trzech lat, gdy jego życie zostało doszczętnie zniszczone. Zniknięcie Sylwii wywróciło wszystko do góry nogami, ale nieraz w samotne noce zastanawiał się, czy jego życie już wcześniej nie zaczęło się paprać. Dochodził do wniosku, że tylko córka potrafiła napełnić go pozytywnymi emocjami. Z kolei małżeństwo, relacje z Eweliną, ciągnęły w dół. Leżąc w przepoconej pościeli łóżka w ośrodku terapeutycznym dla policjantów i paląc papierosa, analizował każdą decyzję i coraz bardziej się przekonywał, że największym błędem była służba mundurowa. Wciągała nie jak dobry film, lecz ruchome piaski. Gdy poznał Ewelinę, po cichu liczył, że ich życie będzie wyglądać jak z folderu Volvo – luksusowy samochód przed piękną posesją, dzieciaki biegające po trawniku, przeszklony, nowoczesny dom. Wtedy jeszcze nie traktował pracy w policji poważnie, myślał nawet, by szybko z niej zrezygnować, ale z każdym dniem pochłaniała go mocniej. Potrzebował pieniędzy, a o zatrudnienie łatwo nie było. Potem awans do kryminalnych, pierwsze miejsce zbrodni, widok niedający się zapomnieć i tłumaczenia każdego dnia, że ktoś musi robić tę brudną robotę. Ma do siebie żal o to, że poddał się życiu jak liść niesiony przez wiatr. Popłynął z prądem, tak było wygodniej, łatwiej.
Pakulska zatrzymuje samochód.
– Z tego, co wiem, masz minutę – mówi, rzucając mu bezlitosne spojrzenie.
Arek spogląda na budynek siedziby policji i mówi:
– Jak kocha, to poczeka.
3
Sierżant prowadzi go do sali, w której ma odbyć się spotkanie. Jest po czasie. Myślał, że to on się spóźni, lecz ważniacy prowadzący rozmowę nie pozwolą, by musieli na kogoś czekać. Dają jasno do zrozumienia, kto tutaj rządzi. Dlatego Lubosz zostaje sam w niewielkim pomieszczeniu, gdzie jest zdecydowanie za dużo niepotrzebnych sprzętów, stolików i wyświechtanych krzeseł. Czuje się jak w starym magazynie na meble, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek był w tym miejscu. Chyba nigdy. Nie wygląda jak salka, gdzie odbywają się odprawy strategiczne czy jakiekolwiek inne spotkania. Sam ten fakt dodaje mu otuchy. Coś się święci…
Drzwi pozostają lekko uchylone. Arek nasłuchuje kroków, ale z korytarza nie wydobywa się żaden dźwięk. Z rozrzewnieniem spogląda na stojący w rogu dystrybutor wody. Niestety, nigdzie nie zauważa kubeczków. Nie ma wyjścia. Wstaje z krzesła, podchodzi pod dystrybutor, klęka i wykręca głowę na bok pod kranikiem, by zaczerpnąć jak najwięcej. Urządzenie nie jest podłączone do sieci. Woda zachowuje temperaturę pokojową, ale i tak działa jak najlepiej schłodzony drink. Wypełnia przełyk Arka, niczym olej napędowy krążący po zakamarkach silnika.
– Myślałem, że pieski piją z miski.
Tubalny