Kopciuszek w Singapurze. Monika Hołyk-Arora
Читать онлайн книгу.nieplanowanego tête-à-tête.
– Nie, dziękuję. Myślę, że wystarczająco dużo czasu skradłam z pana grafika, zresztą Singapur nocą czeka, aż w końcu uwiecznię go na zdjęciach.
Zaśmiał się delikatnie, co sprawiło, iż jego oczy znowu stały się małe, jakby celowo je zmrużył.
– No tak, nie da się długo utrzymać w miejscu pracoholiczki ogarniętej szałem twórczym.
– Ani pracoholika, który nawet w godzinach wieczornych gna gdzieś przed siebie w garniturze – odgryzłam się natychmiast, nie chcąc pozostać dłużną w tej niewinnej licytacji przyjaznych złośliwostek.
– Touche! Złapała mnie pani na gorącym uczynku! Ale na swoje usprawiedliwienie mam fakt, iż śpieszyłem się do domu z ostatniego służbowego spotkania i po prostu nie mogłem przeoczyć szansy na wieczór z tajemniczą fotograficzką z odległej Europy.
Nie mogłam nie wybuchnąć śmiechem, wywołanym przez jego pochlebne, na wpół flirciarskie stwierdzenie, które miło połechtało moje ego.
– Jest pan po prostu niemożliwy! – zbeształam go lekko, po chwili delaktowania się jego słowami.
– Staram się, jak mogę – przyznał, dając kelnerce znak, iż chciałby otrzymać rachunek za swoje zamówienie.
Kiedy usłużna dziewczyna podała wydruk z kasy, ukryty w ozdobnym pudełeczku, zarówno ja, jak i on w tym samym momencie sięgnęliśmy po nie.
– Raczy pani sobie żartować – upomniał mnie szybko – to ja zapraszałem na kawę i nie pozwolę, by to pani regulowała rachunek.
– Ależ…
– Nie ma żadnego „ależ” – rzekł, chowając do puzderka zwitek banknotów – teraz oferuję pani niepowtarzalną okazję na krótki spacer po Boat Quay. Oczywiście w moim towarzystwie!
Jego słowa kompletnie mnie rozbroiły.
– Nawet nie wiem, gdzie znajduje się to miejsce – przyznałam szczerze, ciesząc się, iż wieczór jeszcze nie dobiegł końca.
– Zaraz się pani przekona. Niestety w okolicach Hotelu Fullerton będę zmuszony już się pożegnać. Wcześnie rano muszę biec do pracy…
– Powiedział szef! – dodałam, zabierając torbę ze sprzętem.
Ciężki futerał nagle poszybował w powietrzu i spoczął na ramieniu niezwykłego mężczyzny, który z pewnością na zawsze kojarzyć mi się będzie z magicznym wieczorem w Singapurze.
– Poniosę ją chwilę – stwierdził niespodziewanie – odnoszę wrażenie, że jest dla pani zbyt uciążliwa.
– Kwestia przyzwyczajenia, zresztą to słodki ciężar. Składają się na niego jedynie najdroższe mi rzeczy.
Uśmiechnął się, puszczając mnie przodem i mrucząc coś pod nosem w niezrozumiałym dla mnie języku.
Krótką chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do wątłego światła tropikalnej nocy. Gdy wreszcie udało mi się zacząć rozróżniać poszczególne elementy otoczenia, straciłam dech na widok otaczającego nas piękna. Lśniące wszystkimi kolorami tęczy drapacze chmur, przeglądając się w tafli rzeki, pięły się do góry, zasłaniając niebo i gwiazdy rozrzucone na jego powierzchni.
Z zamyślenia wyrwał mnie cichy głos towarzyszącego mi mężczyzny. W kilku zdaniach, starając się streścić historię Singapuru, opowiedział mi o niezwykłym miejscu, w którym się znalazłam.
– Pełną autonomię zyskaliśmy dopiero w 1959 roku, ostatecznie ucinając wszelkie powiązania z Koroną Brytyjską. Rozwijając port przeładunkowy oraz budując zaplecze bankowe, staraliśmy się przyciągnąć jak największą liczbę przedsiębiorstw pragnących zaistnieć na nowopowstającym rynku. Aktualnie cieszymy się jednym z najwyższych poziomów życia w Azji, pozostając niedaleko w tyle za Japonią i Brunei – zakończył, spacerując nieśpiesznie.
Chciałam zadać pytanie dotyczące roli ekonomicznej jego ojczyzny, gdy niespodziewanie podszedł do nas niski mężczyzna w garniturze i, kłaniając się się nisko, przywitał się niezwykle oficjalnie z panem Collinsem. Następnie, pochylając się lekko, wykonał pokłon w moim kierunku. Szepcząc słowa brzmiące zupełnie jak nieskładne przeprosiny, wręczył mojemu towarzyszowi niewielkich rozmiarów pakunek, przewiązany fioletową wstążeczką i udekorowany w niezwykle fantazyjny sposób.
Jeszcze raz pokłonił się w naszą stronę, po czym szybkim krokiem ruszył w stronę samochodu zaparkowanego w pobliżu. W moim odczuciu jego zachowanie było co najmniej niezwykłe. Nie odważyłam się jednak go skomentować, mając świadomość, iż normy społeczne na drugim krańcu świata mogły w znaczny sposób odbiegać od tych powszechnie stosowanych w Europie.
– Przepraszam – rzekł w tym samym momencie pan Collins – sprawy zawodowe potrafią dopaść człowieka w najbardziej nieoczekiwanym momencie i miejscu. Wracając do naszej rozmowy, odniosłem wrażenie, iż miała pani ochotę o coś zapytać, zanim nam przerwano…
Nie mogąc dobyć z siebie słowa z powodu tak trafnego ujęcia moich własnych myśli oraz spostrzegawczości towarzyszącego mi samozwańczego przewodnika, spróbowałam sformułować logicznie brzmiące pytanie.
– Czy to prawda, iż ważną część gospodarki stanowi sektor finansowy?
No co? Przecież nie mogłam wyjść na bezmyślną idiotkę! Biznesmen zaś powinien być w stanie bez końca dyskutować o ekonomii, chociażby dotyczyła ona jedynie zasobów jego kraju.
– Zdecydowanie tak, ale znaczny procent wpływów do budżetu stanowią również sumy uzyskane z turystyki oraz przemysłu, na przykład petrochemicznego i stoczniowego. Nie mniej jednak nie należy zapomnieć, iż w Singapurze swoje siedziby ma przeszło 170 banków oraz prawie 80 towarzystw ubezpieczeniowych.
Bingo! Wiedziałam, że ten temat sprawnie pokieruje rozmową!
Kontynuując dyskusję o źródłach dochodu narodowego oraz Produkcie Krajowym Brutto przypadającym na jednego mieszkańca, dotarliśmy w pobliże miejsca, przy którym zderzyliśmy się ze sobą kilkadziesiąt minut wcześniej. Kątem oka zerknęłam jeszcze raz na pięknie oświetlony budynek, w myślach szepcząc słowa podziękowania skierowane do mego anioła stróża. Gdyby nie niefortunny przypadek, prawdopodobnie spacerowałabym bez celu po nieznanym mi mieście.
– Niestety, dotarliśmy do Hotelu Fullerton, a tu z przykrością muszę już panią pożegnać – rzekł niespodziewanie.
– Miło mi, iż poświęcił pan nieznajomej odrobinę swego cennego czasu i wspomniał o tylu fascynujących rzeczach, które powinnam wiedzieć na temat tego kraju – odpowiedziałam z wdzięcznością.
Jakaś cząstka mnie szeptała z uporem maniaka: „Zaproponuj kolejne spotkanie”, jednak szybko zepchnęłam ją na obrzeża podświadomości. Zdawałam sobie sprawę, iż tajemniczy przystojniak spędził ze mną ostatnie kilkadziesiąt minut jedynie z poczucia winy wywołanego niezdarnością.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł szarmancko, jednocześnie podając mi torbę ze sprzętem fotograficznym, która do tej pory spoczywała na jego ramieniu – jeszcze raz przepraszam za rozbity telefon – dodał szybko.
– Naprawdę nic się nie stało – rzekłam, przypominając sobie o zajściu, które niestety będzie mnie po powrocie do Polski kosztowało zakup nowego smartfona.
Jego twarz, po raz nie wiem który, rozświetliła się czarującym uśmiechem, bedącym zapewne rezultatem moich pośpiesznych, nieco nieszczerych zapewnień. Przybliżył się do mnie nieznacznie i wepchnął w dłonie paczuszkę dostarczoną chwilę temu przez niskiego mężczyznę w garniturze.
– To dla pani. Na pamiątkę naszego niecodziennego spotkania