Kopciuszek w Singapurze. Monika Hołyk-Arora
Читать онлайн книгу.zupełnie jak nastoletnia panienka, a nie ekonomistka z poważnej firmy.
– O nie, nie, nie! Nic z tych rzeczy! Wypiliśmy razem kawę w jednej z kawiarenek nad rzeką i tyle!
– Tyle?? Ale jak to? Jak się poznaliście? Przecież nie powiesz mi chyba, że od tak po prostu dosiadł się do twojego stolika, tłumacząc, że nie lubi pić kawy w samotności.
Ta kobieta jest niemożliwa – pomyślałam, zerkając na nią znad kubka.
– Wpadł na mnie niedaleko Hotelu Fullerton. Niestety tak niefortunnie, że rozbił mój telefon…
– Straciłaś komórkę? Powinien ci to jakoś zrekompensować… Jestem pewna, iż tutejsze prawo mówi coś o zadośćuczynieniu za straty materialne… Jak chcesz, to spytam w poniedziałek firmowego prawnika. Wierz mi, facet nie powinien wykpić się jakąś tam kawą, bo zapłacił chociaż za tę kawę, prawda? – mówiła szybko, zupełnie nie dając mi dojść do głosu.
– Spokojnie! Zapłacił za kawę!
– Przynajmniej tyle… Ale to raczej nie rozwiązuje sprawy telefonu…
– W czasie spaceru po Boat Quay jakiś posłaniec dostarczył mu małą paczuszkę, która później została wręczona mi na pożegnanie – wyjaśniłam, przechodząc szybko do sedna sprawy.
– O! To był i jakiś spacer! Robi się coraz ciekawiej! – ponownie weszła mi w słowo, coraz bardziej podekscytowana.
– Dasz mi opowiedzieć czy mam zamilknąć? – spytałam, dając jej możliwość wyboru.
Ann-Marie wykonała gest symbolizujący zamykanie ust na klucz, który odrzuciła następnie daleko za siebie. Siadła spokojnie i, zerkając na mnie raz po raz, oczekiwała podjęcia przerwanego wątku.
– No więc pożegnaliśmy się i zostałam sama! Trafiłam na drogę ku bulwarowi nad wodą i tam, przyznaję, zasiedziałam się nieco. Kiedy już obejrzałam wieczorny pokaz, zajrzałam do środka paczuszki i…
Przerwałam, nie wiedząc czy powinnam w ogóle opowiadać jej całą tę szaloną historię.
– I? – ponagliła mnie Ann-Marie, niepomna obietnicy milczenia.
– W środku znalazłam nowy telefon… O trzy niebiosa lepszy, niż ten rozbity. Powinnam chyba odnaleźć tego mężczyznę i oddać mu ten podarunek…
– Rekompensatę, a nie podarunek – odpowiedziała rzeczowo, nie siląc się na żadne poczucie winy – ale jestem całkowicie za tym, byś odnalazła tego przystojniaka! Bo był przystojny, prawda? I spędziłabyś z nim kolejny wieczór, a może i kilka – stwierdziła, ukazując w szerokim uśmiechu dwa rzędy równych, perłowo białych zębów.
– Jesteś niepoprawną flirciarą! – skwitowałam, zanosząc się lekkim śmiechem – i kto wie, może na to też istnieje tu paragraf – odcięłam się, nawiązując do jej wcześniejszych słów.
Kobieta siedząca na sąsiednim kuchennym krześle podniosła się z niego z gracją i uroczyście przyłożyła dłoń do serca.
– Jeśli faktycznie tak jest, to przyznaję się do winy, wysoki sądzie! Nie potrafię brać życia na serio i uwielbiam dobrą zabawę! – dodała, próbując zachować śmiertelną powagę.
– Tym razem otrzymuje pani jedynie pouczenie, panno Ann-Marie – odpowiedziałam, wczuwając się w rolę sędziego.
– W takim razie, odpowiedz wreszcie czy był przystojny?
– Kto? – udałam, że nie wiem o kogo pyta.
– On! Tajemniczy nieznajomy z Hotelu Fullerton!
Uśmiechnęłam się na wspomnienie jego oczu. Ciemnych, lekko zmrużonych i otoczonych szeregami długich, niemal kobiecych rzęs.
– Z twojej miny wnioskuję, że było na czym oko zawiesić. A teraz szczegóły! – zażądała, przerywając przeciągającą się chwilę ciszy.
– Nie wiem jak go opisać. Na pewno nie widuje się takich mężczyzn na ulicy w Polsce. Przynajmniej ja nigdy takiego nie miałam okazji spotkać. Łączył w sobie wygląd Europejczyka i Azjaty. Wysoki, smukły, chyba dobrze zbudowany, ale tego nie było widać przez garnitur. Przypominał mi pewnego aktora, ale nie wiem jak się nazywał…
– Hmmm – zamyśliła się, próbując wyobrazić sobie tajemniczego mężczyznę na podstawie tego enigmatycznego opisu – gdzie grał? – spytała rzeczowo.
– „Romeo musi umrzeć.” Film stary jak świat, ale tamta rola utkwiła mi w pamięci! – odpowiedziałam bez zająknięcia, porównując obu mężczyzn w wyobraźni.
– Chyba nie masz na myśli Jeta Li – jęknęła nieco przerażona – do najwyższych to on jednak nie należy.
– Nie, nie, nie. Chodzi mi o tego grającego czarny charakter. W filmie nazywał się Kai. To z nim walczył Jet Li w finałowej scenie, pośród płomieni!
Widać było, że umysł Ann-Marie próbował z zawrotną prędkością przetwarzać otrzymane dane. Przymrużone oczy usiłowały przywołać w pamięci właściwy film.
– Russell Wang! – wyszeptała po chwili triumfalnie – oczywiście, że znam! Bardzo męski typ! Przystojny, silny. Jeśli ten twój uroczy rozbijacz telefonów odrobinę przypomina wspomnianego aktora, to powinnaś od samego rana biegać po mieście i rozwieszać plakaty z napisem „Poszukiwany”! Chociaż zważywszy na to, iż zaśmiecanie przestrzeni publicznej karane jest wysoką grzywną, a może i jeszcze czymś gorszym, nie powinnam ci tego doradzać – zafrasowała się, tracąc na chwilę swój entuzjazm.
– Nie mniej jednak prezent jest zbyt kosztowny, bym mogła go przyjąć.
– Bzdura. Skoro wieczorową porą wyczarował telefon, w dodatku dostarczony przez posłańca, to prawdopodobnie jego konto nawet nie odczuło owego zakupu! Tutaj byle kto nie nosi garniturów poza godzinami pracy, a te skończyły się na długo zanim wyszłaś z domu!
– Maniery miał niczym książę z bajki – westchnęłam, przypominając sobie brzmienie jego głosu. Niskie, zmysłowe, lekko zachrypnięte.
Z rozmarzenia wyrwał mnie dźwięk odstawianego na blat kubka. Ann-Marie, nie siląc się na subtelność, podeszła bliżej i spojrzała mi prosto w oczy.
– Powinnaś go znaleźć i umówić się z nim jeszcze raz. Albo okaże się materiałem na wakacyjny romans, albo strącisz go z hukiem z piedestału, który właśnie teraz, na podstawie niedopowiedzianych szczegółów, budujesz!
Znaleźć go? Nie! To by było zbyt wielką nachalnością! A może nawet zostałoby uznane za prześladowanie!
– Chyba byłoby lepiej, gdyby wszystko zostało tak, jak jest. Ten facet to nie moja liga – rzekłam bez przekonania.
– A co masz na myśli, ustanawiając jakieś ligi? – spytała Ann-Marie, zachowując się bardziej jak stara przyjaciółka, niż dopiero co poznana osoba.
– No wiesz – mruknęłam, nie chcąc wypowiadać na głos tego wszystkiego, co krążyło mi po myślach od momentu, kiedy usiadłam z panem Lee w kawiarence nad rzeką.
– Nie, nie wiem! Za stary? Za brzydki? Za gruby? Źle wychowany? Egocentryczny? A może po prostu idiota?
Lawina pytań pozbawiła mnie głosu i uświadomiła, jak bardzo brakowało w moim życiu osoby, która zamiast pogłaskać mnie po głowie w kryzysowej sytuacji, potrafiłaby wytknąć mi wszystkie minusy postępowania i rozumowania. Odsuwając w myślach na chwilę obraz Lee Collinsa, stwierdziłam, iż chciałabym pozostać w kontakcie z szaloną i bezpośrednią Australijką z drugiej półkuli.
– To ja jestem za stara, za brzydka, za gruba, niewystarczająco obeznana z manierami wyższych sfer, a może po prostu