Wyspa Camino. Джон Гришэм
Читать онлайн книгу.spędzili ostatnią noc, wszyscy przebrali się szybko w ubrania myśliwskie i do innego worka marynarskiego spakowali to, co mieli na sobie podczas skoku: dżinsy, adidasy, podkoszulki i czarne rękawiczki. Jerry zauważył w łazience małe skaleczenie nad lewym nadgarstkiem. W furgonetce uciskał je palcem, bo krwawiło bardziej, niż myślał. Wytarł je myjką, zastanawiając się, czy wspomnieć o tym kumplom. Nie teraz, może później.
Spakowali się po cichu, zgasili światło i wyszli. Mark i Jerry wsiedli do eleganckiego pick-upa wypożyczonego i prowadzonego przez Denny’ego – dwoje drzwi i kabina z dwoma siedziskami na sześć osób – wyjechali za Treyem na ulicę, wrócili na autostradę, ominęli północne przedmieścia Filadelfii i jadąc stanowymi szosami, zniknęli w Pensylwanii. Pod Quakertown skręcili w wybraną uprzednio wiejską drogę, która niecałe dwa kilometry dalej przechodziła w żwirówkę. W pobliżu nie było ani jednego domu. Trey wjechał do płytkiego parowu, zdjął skradzione tablice rejestracyjne i polał benzyną worki z narzędziami, telefonami komórkowymi, sprzętem radiowym i ubraniami, po czym podpalił je. Furgonetkę momentalnie pochłonęła kula ognia, więc odjechali przekonani, że zniszczyli wszystkie możliwe dowody rzeczowe. Rękopisy leżały bezpiecznie na tylnym siedzisku pick-upa, między Treyem i Markiem.
Nad wzgórzami powoli wstawał świt, a oni jechali w milczeniu, obserwując to, co ich otaczało, choć było tego niewiele. Ot, nadjeżdżający z naprzeciwka pojazd, idący do stodoły farmer, który nie patrzył nawet na szosę, czy staruszka z kotem na ganku. Pod Bethlehem wjechali na międzystanówkę 78 i skręcili na zachód. Denny prowadził, trzymając się dużo poniżej dopuszczalnej prędkości. Od wyjazdu z kampusu nie widzieli ani jednego radiowozu. Zatrzymali się w restauracji z okienkiem dla zmotoryzowanych, kupili stripsy z kurczaka i kawę, a potem międzystanową autostradą 81 pojechali w kierunku Scranton.
Pierwszych dwóch agentów FBI przybyło do Biblioteki Firestone’a o siódmej rano. Z sytuacją zapoznała ich uniwersytecka ochrona i policja miejska. Agenci obejrzeli miejsce przestępstwa i opowiedzieli się stanowczo za tym, żeby zamknąć bibliotekę do odwołania. Do Princeton jechali już śledczy i technicy z Trenton.
Rektor wrócił właśnie na kampus. Już wiedział, że coś zginęło, i miał za sobą bardzo ciężką noc. Natychmiast pobiegł do biblioteki, gdzie czekali na niego główny bibliotekarz, agenci FBI i miejscowa policja. Razem podjęli decyzję, żeby jak najdłużej utrzymać sprawę w tajemnicy. Szef WOCA, wydziału FBI specjalizującego się w odzyskiwaniu cennych aktywów, był już w drodze z Waszyngtonu. Uważał, że złodzieje skontaktują się wkrótce z uniwersytetem, żeby dobić targu. Rozgłos, a nie ulegało wątpliwości, że byłby wielki, tylko skomplikowałby sytuację.
Świętowanie rozpoczęło się dopiero wtedy, kiedy członkowie gangu dotarli do małego drewnianego domku myśliwskiego w górach Pocono w północno-wschodniej Pensylwanii. Denny wynajął go na sezon myśliwski za pieniądze, które miał zwrócić po sprzedaży rękopisów, i mieszkał tam od dwóch miesięcy. Z nich czterech tylko Jerry miał stały adres; wraz ze swoją dziewczyną wynajmował małą klitkę w Rochester w stanie Nowy Jork. Uciekinier Trey ukrywał się niemal całe dorosłe życie. Natomiast Mark pomieszkiwał ze swoją byłą żoną pod Baltimore, lecz robił to nieoficjalnie i bez śladów.
Wszyscy mieli po kilka fałszywych dowodów tożsamości, w tym paszporty, dzięki którym mogliby przejść przez każdą kontrolę celną.
W lodówce czekały trzy butelki taniego szampana. Denny otworzył jedną, rozlał trunek do czterech różnych kubków do kawy i wzniósł jowialny toast.
– Na zdrowie, chłopcy, i gratulacje. Udało się!
Pół godziny później szampana już nie było i znużeni myśliwi zapadli w długą drzemkę. Rękopisy, wciąż w identycznych pudełkach do przechowywania zbiorów archiwalnych, leżały w pakamerze niczym sztaby złota w sejfie na broń. Przez kilka następnych dni mieli ich strzec Denny i Trey, natomiast Jerry i Mark, wyczerpani po tygodniowym polowaniu na jelenie, myśleli już o powrocie do domu.
Jerry spał nieświadomy wściekłości, siły i gwałtowności ataku, jaki szykowały na niego władze federalne. Techniczka FBI zauważyła malutką plamę na pierwszym stopniu schodów prowadzących do skarbca biblioteki. Założyła – jak się okazało, słusznie – że to kropla krwi, która spadła tam tak niedawno, że nie zdążyła jeszcze sczernieć czy nawet zbrązowieć. Zebrała ją, powiadomiła przełożonego i próbkę wysłano do laboratorium FBI w Filadelfii. Natychmiast przeprowadzono badanie DNA, a jego rezultaty wprowadzono do krajowej bazy danych. Niecałą godzinę później w Massachusetts znaleziono podejrzanego, niejakiego Geralda A. Steengardena, zwolnionego warunkowo złodzieja skazanego na siedem lat za kradzież obrazów z galerii sztuki w Bostonie. Zespół analityków zaczął gorączkowo szukać jego śladów. W Stanach Zjednoczonych mieszkało co najmniej pięciu Steengardenów. Czterech szybko wyeliminowano. Na piątego wystawiono nakaz przeszukania domu i wydania billingów komórkowych, uzyskano również historię transakcji kart płatniczych. Kiedy Jerry obudził się z długiego snu w górach Pocono, FBI miało już na oku jego mieszkanie w Rochester. Zdecydowano, że zamiast od razu wejść tam z nakazem, lepiej będzie zaczekać i poobserwować.
Może, choć tylko może, pan Steengarden doprowadzi ich do pozostałych.
Tymczasem w Princeton sporządzano listy studentów, którzy korzystali z Biblioteki Firestone’a w ostatnim tygodniu. Każde odwiedziny w uniwersyteckich bibliotekach były rejestrowane przez komputer, który zapisywał numery legitymacji. Fałszywe legitymacje rzucały się w oczy, ponieważ nieletni studenci używali ich głównie do kupowania alkoholu, a nie po to, żeby zakradać się do tej czy innej czytelni. Ustalono dokładne godziny wejść i wyjść, po czym porównano je z taśmami z bibliotecznego monitoringu. W południe FBI dysponowało już zdjęciami Denny’ego, Jerry’ego i Marka, wyraźnymi, choć na razie bezwartościowymi. Cała trójka była dobrze przebrana.
Po raz pierwszy od dziesięcioleci Ed Folk z Działu Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych włączył wyższy bieg i wraz z agentami FBI błyskawicznie przeglądał rejestr odwiedzających i zdjęcia ostatnich gości. Każde nazwisko weryfikowano i kiedy przyszła kolej na magistra Neville’a Manchina, wykładowcy literatury amerykańskiej z Uniwersytetu Portland, ten zapewnił ich przez telefon, że nigdy nie był na kampusie Uniwersytetu Princeton. FBI miało wyraźne zdjęcie Marka, choć nie znało jego prawdziwego nazwiska.
Niecałe dwanaście godzin po udanym skoku na biblioteczny skarbiec nad taśmami z monitoringu ślęczało czterdziestu agentów mozolnie analizujących dane.
Późnym popołudniem czterech myśliwych usiadło przy stoliku karcianym i otworzyło piwa. Denny znów mówił i mówił o tym samym, co przerabiali już dziesiątki razy. Skok, owszem, się udał, lecz przestępca zawsze pozostawia ślady. Zawsze popełnia błędy i jeśli wie o połowie z nich, jest geniuszem. Fałszywe dokumenty zostaną szybko namierzone i wzięte pod lupę. Policja odkryje, że od wielu dni obserwowali i rozpracowywali bibliotekę. Bo czy wiadomo, ile kamer ich nagrało? Z ubrań mogły wypaść drobniutkie włókna, adidasy mogły zostawić ślady i tak dalej, i tak dalej. Odcisków palców na pewno nie zostawili, jednak zawsze istniała możliwość, że mogli. Wszyscy byli doświadczonymi złodziejami i dobrze o tym wiedzieli.
Małego plastra nad lewym nadgarstkiem Jerry’ego nikt nie zauważył, a on postanowił go zignorować. Wmówił sobie, że skaleczenie jest bez znaczenia.
Mark położył na stoliku cztery urządzenia podobne do iPhone’a 5. Choć opatrzone logo firmy Apple, nie były telefonami. Były to tak zwane sat-traki, namierniki lokacyjne z natychmiastowym dostępem do systemu satelitarnego z każdego miejsca na świecie. Ponieważ nie współdziałały z sieciami komórkowymi, policja nie mogła ich