Wyspa Camino. Джон Гришэм
Читать онлайн книгу.spojrzał na nadgarstek. Niemożliwe.
Na staw padały coraz dłuższe cienie, więc Denny zakręcił kołowrotkiem i powiosłował w stronę domku; był w lekkiej kurtce, a od wody ciągnęło chłodem. Myślał o Treyu, o tym, że mu nie ufa. Trey miał czterdzieści jeden lat i dwa razy wpadł ze skradzionym towarem. Przed pierwszą ucieczką odsiedział cztery lata, przed drugą dwa i Denny’emu nie dawało spokoju to, że za każdym razem wymiękał, zaczynał śpiewać i w zamian za mniejszy wyrok wydawał kumpli. Dla zawodowca to ciężki grzech.
Nie miał wątpliwości, że z całej piątki to właśnie on jest najsłabszym ogniwem. Jako komandos Denny walczył w wojnach i brał udział w strzelaninach. Stracił wielu przyjaciół i zabił wielu wrogów. Strach mógł jeszcze zrozumieć. Słabości nienawidził.
W czwartek wieczorem Denny i Trey grali w remika i pili piwo. Punktualnie o ósmej przerwali grę, wyjęli sat-traki i wprowadzili kody. Kilka sekund później nadszedł komunikat od Ahmeda z Buffalo: Czysto. Ale Mark i Jerry milczeli. O ósmej Jerry miał być w swoim mieszkaniu, a Mark w pociągu, w sześciogodzinnej podróży z Rochester na dworzec Penn Station w Nowym Jorku.
Następne pięć minut minęło bardzo powoli, a może błyskawicznie. Coś było nie tak. Przecież sat-traki działały jak należy, prawda? Skonstruowano je specjalnie dla CIA i kosztowały fortunę. To, że Mark i Jerry jednocześnie zamilkli, znaczyło, że… Właśnie, co właściwie znaczyło? Sześć po ósmej Denny wstał.
– Zaczynamy – rozkazał. – Pakujemy najniezbędniejsze rzeczy i szykujemy się do ewakuacji. Dobra?
– Jasne – odparł wyraźnie zaniepokojony Trey.
Pobiegli do swoich pokoi i zaczęli wrzucać ubrania do zielonych wojskowych worków.
– Jedenaście po ósmej – powiedział Denny kilka minut później. – Dwadzieścia po wychodzimy. Tak?
– Tak – odparł Trey, zerkając na wciąż czarny ekran sat-traka.
Dwadzieścia po ósmej Denny otworzył sejf na broń w pakamerze. Schowali pięć rękopisów do worków z ubraniami, zanieśli je do pick-upa i wrócili do domku, żeby zgasić światło i dokonać ostatniej gorączkowej inspekcji.
– Podpalimy go? – spytał Trey.
– Zwariowałeś? – warknął Denny zirytowany jego głupotą. – Pożar przyciągnąłby uwagę. Najwyżej odkryją, że tu byliśmy. I co z tego? Znikniemy i zanim ktoś tu zajrzy, będziemy daleko stąd.
Zgasili światło, zamknęli oboje drzwi i kiedy schodzili z ganku, Denny zawahał się lekko, tak by Trey go wyprzedził. Wtedy skoczył, mocno zacisnął ręce na jego szyi i wbił kciuki w arterie szyjne. Niczego niepodejrzewający Trey, starszy, drobniejszy i bez formy, nie miał szans z byłym komandosem. Przez kilka sekund wierzgał i szarpał się, w końcu zwiotczał. Denny rzucił go na ziemię i zdjął pas.
Pod Scranton wziął benzynę i wypił kawę, a potem pojechał na zachód autostradą międzystanową 80. Na autostradzie obowiązywało ograniczenie prędkości do stu dziesięciu kilometrów na godzinę, więc nastawił tempomat na sto pięć. Wypił kilka piw, lecz alkohol zdążył już wyparować. Co kilka kilometrów zerkał na leżącego na desce rozdzielczej sat-traka. Wiedział, że nikt się już nie zamelduje i ekran pozostanie ciemny. Założył, że policja zgarnęła jednocześnie ich obu, Marka i Jerry’ego, i że bardzo mądrzy specjaliści rozbierają teraz na części ich namierniki lokacyjne. Sat-trak Treya leżał na dnie stawu, wraz z jego przemoczonym, rozkładającym się właścicielem.
Denny wiedział także, że jeśli uda mu się przeżyć następne dwadzieścia cztery godziny i wyjechać z kraju, cała fortuna będzie należała do niego i tylko do niego.
Zaparkował przed drzwiami całodobowej naleśnikarni i usiadł przy stoliku z widokiem na pick-upa. Otworzył laptop, zamówił kawę i spytał, czy mają tu Wi-Fi. Kelnerka odparła, że oczywiście, i podała mu hasło. Postanowił tam trochę posiedzieć, więc oprócz kawy zamówił gofry z bekonem. Wszedł do internetu, sprawdził rozkład odlotów z Pittsburgha i zarezerwował miejsce w samolocie do Chicago, a stamtąd non stop do Mexico City. Potem poszukał klimatyzowanych magazynów i zrobił ich listę. Jadł powoli, prosząc o dolewkę kawy i zabijając czas. Wszedł na stronę „New York Timesa” i zaskoczony zobaczył nagłówek opublikowanego przed czterema godzinami artykułu. Princeton potwierdza: skradziono rękopisy Fitzgeralda.
Po całym dniu milczenia i podejrzanych zaprzeczeń władze uniwersytetu wydały w końcu oficjalne oświadczenie potwierdzające krążące ostatnio plotki. We wtorek wieczorem podczas zamieszania, do jakiego doszło na kampusie po licznych meldunkach o grasującym tam zamachowcu, do Biblioteki Firestone’a włamali się złodzieje. Zamieszanie wywołano celowo i skutecznie. Uniwersytet nie chciał wyjawić, ile rękopisów skradziono, przyznawał jednak, że straty są znaczne. FBI natychmiast wszczęło śledztwo i tak dalej, i tak dalej. Szczegółów nie podano.
W artykule nie było ani słowa o Marku i Jerrym, więc Denny’ego ogarnął nagle lęk. Chciał jak najszybciej wyjść i ruszyć w dalszą drogę. Zapłacił i wychodząc z restauracji, wrzucił sat-traka do kosza na śmieci przed drzwiami. Przeszłość odeszła, nic już go z nią nie wiązało. Został sam. Był wolny i podekscytowany rozwojem wydarzeń, jednocześnie zdenerwowany opublikowaną wiadomością o włamaniu. Ucieczka z kraju była teraz nakazem chwili. Nie tak to wszystko zaplanował, jednak w sumie nie mogło być lepiej. Plany… Plany nigdy nie wypalają, a do wygranych należą tylko ci, którzy umieją się błyskawicznie przystosować.
Trey wróżył kłopoty. Szybko stałby się zawadą, potem utrapieniem, w końcu kulą u nogi. Denny myślał o nim tylko przelotnie. Gdy zaczęła ustępować ciemność i wjechał na północne przedmieścia Pittsburgha, zatrzasnął za nim wrota pamięci. Kolejne przestępstwo doskonałe.
O dziewiątej wszedł do biura magazynów East Mills Secured Storage w Oakmont i oświadczył, że chciałby przechować kilkanaście butelek kosztownego wina, więc szuka niewielkiego schowka o kontrolowanej temperaturze i wilgotności. Urzędnik pokazał mu schowek na parterze, rzeczywiście niewielki, niecałe cztery metry na cztery. Cena? Dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, płatne z góry za minimum rok. Denny powiedział: „Nie, dzięki, rok to za długo”. W końcu umówili się na pół roku i trzysta dolarów miesięcznie. Okazał prawo jazdy z New Jersey, podpisał umowę jako Paul Rafferty i zapłacił gotówką. Wziął klucz, wrócił do magazynu, otworzył schowek i ustawił temperaturę na dwanaście i pół stopnia, a wilgotność na czterdzieści procent. Zgasił światło i idąc korytarzem, odnotował w pamięci rozmieszczenie kamer bezpieczeństwa. Udało mu się wyjść niepostrzeżenie.
O dziesiątej otwarto dyskont z winami i był pierwszym tego dnia klientem. Zapłacił gotówką za cztery kartony chardonnay, taniego sikacza, wyprosił od sprzedawcy dwa puste i wyszedł. Pół godziny jeździł po okolicy, szukając dobrej kryjówki, miejsca leżącego z dala od ruchu ulicznego i kamer. W końcu pojechał do taniej myjni samochodowej i zaparkował przy odkurzaczach. Rękopisy Po tej stronie raju i Pięknych i przeklętych zmieściły się doskonale w jednym kartonie. Czuła jest noc i Ostatni z wielkich w drugim. Wielki Gatsby dostał swój własny po tym, jak Denny wyjął z niego dwanaście butelek i ułożył je na tylnym siedzeniu.
O jedenastej zataszczył sześć kartonów do schowka w East Mills. Wychodząc, wpadł na pracownika, z którym podpisał umowę, i zapowiedział, że jutro przywiezie jeszcze więcej wina. „Oczywiście, jak pan chce”, odparł tamten, bo miał to gdzieś. Odjeżdżając, Denny patrzył na ciągnące się bez końca rzędy