Wyspa Camino. Джон Гришэм
Читать онлайн книгу.doprowadzić do katastrofy. Każde znaczyło, że dany sat-trak, a zwłaszcza jego użytkownik, został w jakiś sposób zdekonspirowany. Piętnastominutowe uruchamiało plan awaryjny, zgodnie z którym Denny i Trey mieli zabrać rękopisy i przewieźć je do drugiej kryjówki. Gdyby natomiast z meldunkiem spóźnili się oni, całą operację, a raczej to, co z niej zostało, należało natychmiast przerwać. W tym przypadku Jerry, Mark i Ahmed mieli natychmiast wyjechać z kraju.
Złe nowiny przekazywano jednowyrazowym komunikatem: Czerwony. Gdyby pojawił się na ekranie urządzenia, znaczyło to, że (1) coś poszło nie tak, (2) jeśli to możliwe, należy przewieźć rękopisy do trzeciej kryjówki i (3) jak najszybciej wyjechać z kraju, bez żadnych pytań i najmniejszej zwłoki.
Jeśliby któryś z nich wpadł, reszta oczekiwała od niego milczenia. Dla zapewnienia całkowitej wierności sprawie i lojalności wobec wspólników, każdy z nich nauczył się na pamięć nazwisk i adresów członków rodzin pozostałych. Zemsta była gwarantowana. Żeby nikt nie zaczął śpiewać. Nigdy.
Mimo tych złowieszczych przygotowań w domku myśliwskim panował wesoły, a nawet świąteczny nastrój. Dokonali błyskotliwego skoku i zorganizowali perfekcyjną ucieczkę.
Seryjny uciekinier Trey uwielbiał opowiadać o swoich wyczynach. Udawało mu się, ponieważ zawsze opracowywał plan poucieczkowy, podczas gdy inni myśleli tylko o tym, jak zwiać z więzienia czy aresztu. Podobnie z przestępstwem. Planujesz skok dniami i tygodniami, a kiedy jest już po wszystkim, nie wiesz co dalej. Dlatego musieli mieć plan.
Sęk w tym, że nie mogli żadnego uzgodnić. Denny i Mark stawiali na szybkość i chcieli skontaktować się z Princeton w ciągu tygodnia, żeby zażądać okupu. Dzięki temu pozbyliby się rękopisów, nie musieliby się już o nie martwić i mieliby pieniądze.
Natomiast Jerry i Trey, obaj z większym doświadczeniem, woleli podejście bardziej cierpliwe. Niech osiądzie kurz, niech wieści dotrą na czarny rynek i ludzie uświadomią sobie, że naprawdę doszło do kradzieży. Niech upłynie trochę czasu, bo dopiero wtedy będą wiedzieli na pewno, że policja ich nie podejrzewa. Princeton nie jest jedynym potencjalnym kupcem, będą inni.
Dyskutowali długo i zaciekle, choć nie brakowało też żartów, śmiechu i piwa. W końcu przystali na plan tymczasowy. Jerry i Mark wyjadą nazajutrz rano, Jerry do Rochester, a Mark – przez Rochester – do Baltimore. Tam przywarują, przez tydzień będą pilnie oglądali wiadomości i oczywiście dwa razy dziennie kontaktowali się z resztą. Natomiast Denny i Trey zostaną i za tydzień przewiozą rękopisy do drugiej kryjówki, taniego mieszkania w zapuszczonej części Allentown w Pensylwanii. Za dziesięć dni spotkają się tam z Jerrym i Markiem i we czterech opracują ostateczny plan działania. Tymczasem Mark skontaktuje się z potencjalnym pośrednikiem, którego znał od wielu lat, grubą rybą w mrocznym świecie nielegalnego handlu dziełami sztuki, i napomknie, że wie coś o skradzionych rękopisach Fitzgeralda. Ale do czasu następnego spotkania nic więcej nikomu nie powiedzą.
Carole, kobieta mieszkająca u Jerry’ego, wyszła z domu o wpół do piątej. Sama. Śledzono ją do sklepu spożywczego kilka ulic dalej i podjęto szybką decyzję, żeby nie wchodzić do mieszkania, przynajmniej na razie. W pobliżu kręciło się zbyt wielu sąsiadów. Wystarczyło, że któryś powiedziałby jedno słowo, i całą operację trafiłby szlag. Carole nie miała pojęcia, jak uważnie ją obserwowano. Kiedy robiła zakupy, agenci umieścili dwa lokalizatory pod zderzakami jej samochodu. Dwaj inni – kobiety w dresach biegaczek – patrzyli jej na ręce, sprawdzając, co kupuje (okazało się, że nic godnego zainteresowania). Kiedy wysłała SMS-a do matki, przechwycono go i zapisano. Kiedy zadzwoniła do przyjaciółki, podsłuchano każde słowo ich rozmowy. Kiedy wstąpiła do baru, agent w dżinsach zaproponował jej drinka. Do powrotu do domu obserwowano, filmowano i rejestrowano każdy jej krok.
Tymczasem jej chłopak sączył piwo i czytał Wielkiego Gatsby’ego w hamaku na tylnej werandzie domku myśliwskiego z widokiem na piękny staw zaledwie kilka metrów dalej. Po stawie pływali łódką Mark i Trey. Oni łowili leszcze, a Denny smażył steki na grillu. O zachodzie słońca zerwał się zimny wiatr, więc weszli do domku, gdzie wesoło trzaskał ogień. Punktualnie o ósmej wieczorem wszyscy – łącznie z Ahmedem w Buffalo – wyjęli nowe sat-traki, wprowadzili kody i wysłali w kosmos słowo Czysto. Było bezpiecznie.
Bezpiecznie i fajnie. Przed niespełna dwudziestoma czterema godzinami ukrywali się na ciemnym kampusie, zdenerwowani jak jasna cholera, ale i podekscytowani akcją. Plan wypalił co do joty, zdobyli bezcenne rękopisy, a wkrótce zdobędą gotówkę. Transfer pieniędzy nie będzie łatwy, ale tym zajmą się później.
Alkohol trochę pomógł, mimo to źle spali, wszyscy czterej. Wczesnym rankiem, podczas gdy Denny jadł jajka na bekonie i żłopał czarną kawę, Mark usiadł przy kuchennym blacie i włączył laptop, żeby sprawdzić wiadomości ze Wschodniego Wybrzeża.
– Nic – skwitował. – Mnóstwo informacji o zamieszaniu na kampusie, głupim żarcie, jak piszą, ale ani słowa o rękopisach.
– Próbują to ukryć – wymlaskał Denny.
– Tak, ale jak długo będzie im się udawało?
– Niedługo. Prasa nie odpuści sobie takiego newsa. Dzisiaj, najdalej jutro, będzie jakiś przeciek.
– Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
– Ani dobrze, ani źle.
Do kuchni wszedł Trey ze świeżo ogoloną głową. Potarł ją dumnie i spytał:
– No i jak?
– Wspaniale – odparł Mark.
– To nic nie pomoże – mruknął Denny.
Żaden z nich nie wyglądał już jak przed dwudziestoma czterema godzinami. Trey i Mark zgolili dosłownie wszystko: brody, włosy i brwi. Denny i Jerry zgolili tylko brody, lecz przefarbowali włosy. Denny, poprzednio piaskowy blondyn, miał teraz ciemnobrązowe, a Jerry jasnorude. Wszyscy czterej mieli nosić czapki i okulary, codziennie inne. Wiedzieli, że uchwyciły ich kamery, znali możliwości systemu rozpoznawania twarzy, jakim dysponowało FBI. Popełnili kilka błędów, ale coraz szybciej o nich zapominali. Nadeszła pora na drugą fazę planu.
Pojawiła się także brawura, naturalne następstwo perfekcyjnie dokonanej kradzieży. Pierwszy raz spotkali się przed rokiem, kiedy Treya i Jerry’ego, doświadczonych przestępców z wyrokami, przedstawiono Denny’emu, znajomemu Marka, który znał z kolei Ahmeda. Spędzili wiele godzin, knując, planując i kłócąc się o to, kto co będzie robił, kiedy najlepiej tam wejść i dokąd potem pojechać. Sto szczegółów, wielkich i małych, choć równie ważnych. Teraz, kiedy mieli już wszystko za sobą, plany, szczegóły i kłótnie odeszły do historii. Jedynym zadaniem, jakie ich czekało, był odbiór pieniędzy.
W czwartek o ósmej rano odbyli codzienny rytuał z sat-trakami. Ahmed żył i miał się dobrze. Wszyscy byli obecni, stan liczbowy się zgadzał. Jerry i Mark pożegnali się, odjechali i cztery godziny później byli już na przedmieściach Rochester. Nie wiedzieli, jak wielu agentów FBI cierpliwie czeka, wypatrując ich pick-upa, wyleasingowanej przed trzema miesiącami toyoty rocznik 2010. Kiedy Jerry zaparkował przed domem i wysiadł razem z Markiem, by nonszalancko przeciąć parking i zewnętrznymi schodami wejść na drugie piętro, skupiły się na nich obiektywy ukrytych kamer.
Cyfrowe zdjęcia natychmiast przesłano do laboratorium FBI w Trenton i zanim Jerry zdążył pocałować Carole na powitanie, porównano je już ze zdjęciami z Princeton. Dzięki najnowocześniejszej technologii rejestrowania obrazów błyskawicznie ustalono, że Jerry to Gerald A. Steengarden, ten od kropli krwi z bibliotecznych schodów, a Mark to oszust, który podał się