Wyspa Camino. Джон Гришэм
Читать онлайн книгу.minut później taksówka wyrzuciła go na międzynarodowym lotnisku w Pittsburghu. Odebrał bilet, bez problemów zaliczył kontrolę bezpieczeństwa i ruszył w stronę kawiarni w pobliżu swojej bramki. Po drodze kupił w kiosku „New York Timesa” i „Washington Post”. Znad zagięcia na pierwszej stronie „Washington Post” krzyczał do niego nagłówek: Dwóch aresztowanych po włamaniu do Biblioteki Firestone’a. Nie zamieszczono żadnych zdjęć ani nie podano nazwisk, więc było oczywiste, że władze Princeton i FBI filtrują fakty. Według krótkiego artykułu, podejrzanych aresztowano poprzedniego dnia w Rochester.
Trwały poszukiwania pozostałych przestępców zamieszanych w to spektakularne włamanie.
Podczas gdy Denny czekał na samolot do Chicago, Ahmed poleciał do Toronto, gdzie kupił bilet w jedną stronę na samolot do Amsterdamu. Ponieważ do odlotu miał jeszcze cztery godziny, wstąpił do lotniskowego baru, ukrył twarz za jadłospisem i zaczął pić.
Gdy w poniedziałek Mark Driscoll i Gerald Steengarden zrezygnowali z ekstradycji do innego stanu, przewieziono ich do Trenton w New Jersey. Tam stanęli przed sędzią pokoju i złożywszy na piśmie zaprzysiężone oświadczenie, że nie dysponują żadnym majątkiem, dostali adwokata z urzędu. Ze względu na ich zamiłowanie do fałszywych dokumentów uznano, że mogą uciec, i odmówiono im prawa do wyjścia za kaucją.
Minął kolejny tydzień, potem miesiąc i śledztwo zaczęło tracić impet. To, co początkowo wydawało się czymś łatwym i obiecującym, okazało się beznadziejną sprawą. Nie licząc kropli krwi, zdjęć dobrze przebranych złodziei, no i oczywiście zaginionych rękopisów, władze nie miały ani jednego dowodu rzeczowego. Owszem, znaleziono spaloną furgonetkę, którą włamywacze uciekli z miejsca zdarzenia, lecz nikt nie wiedział, skąd ją wzięli. Wynajęty przez Denny’ego pick-up został skradziony, rozebrany na części i zniknął bez śladu w „dziupli”. Natomiast sam Denny poleciał z Mexico City do Panamy, gdzie miał znajomych, którzy umieli się dobrze ukryć.
Było oczywiste, że korzystając z fałszywych legitymacji studenckich, Jerry i Mark odwiedzili bibliotekę kilka razy; Mark podał się nawet za początkującego badacza twórczości F. Scotta Fitzgeralda. Było też oczywiste, że w dniu włamania on i Jerry weszli tam wraz z trzecim wspólnikiem, jednak nie wiedziano, kiedy i jak stamtąd wyszli.
Ponieważ organy ścigania nie odzyskały skradzionych przedmiotów, prokurator wstrzymał się z wniesieniem oskarżenia. Adwokaci Jerry’ego i Marka złożyli wniosek o oddalenie zarzutów, lecz sędzia odmówił i podejrzani pozostali w areszcie. Nie wyszli za kaucją i nie pisnęli ani słowa. Milczenie trwało. Trzy miesiące po kradzieży prokurator zaproponował Markowi układ układów, najlepszy z możliwych: wszystko wyśpiewasz i wyjdziesz. Jako nienotowany i ten, który nie zostawił na miejscu przestępstwa swojego DNA, Mark był lepszym kandydatem niż Jerry. Prosta sprawa: puścisz farbę i będziesz wolnym człowiekiem.
Mark odmówił z dwóch powodów. Po pierwsze, adwokat zapewnił go, że prokuratorowi trudno by było dowieść swego na procesie, dlatego będzie pewnie zwlekał z wniesieniem oskarżenia. Po drugie i ważniejsze, za murami przebywali Denny i Trey, co znaczyło, że rękopisy są dobrze ukryte, a zemsta prawdopodobna. Co więcej, nawet gdyby Mark wyjawił prawdziwe nazwiska wspólników, FBI miałoby duże trudności z ich namierzeniem. Oczywiście nie wiedział, gdzie są teraz rękopisy. Wiedział jedynie, gdzie jest druga i trzecia kryjówka, wyglądało jednak na to, że ich nie wykorzystano.
Wszystkie tropy prowadziły w ślepą uliczkę. Wskazówki, początkowo wyraźne, powoli wyblakły. Rozpoczęła się gra na przeczekanie. Obecny właściciel rękopisów zażąda za nie pieniędzy, i to dużych. Tak więc prędzej czy później skradziona spuścizna Fitzgeralda na pewno wypłynie, pytanie tylko, gdzie, kiedy i za ile złodzieje zechcą ją sprzedać.
Rozdział 2
KSIĘGARZ
Kiedy Bruce Cable miał dwadzieścia trzy lata i był studentem trzeciego roku na uniwersytecie w Auburn, nagle zmarł jego ojciec. Zarówno ojciec, jak i wykładowcy narzekali, że Bruce nie robi postępów w nauce i sprawy zaszły tak daleko, że ojciec kilkukrotnie zagroził wydziedziczeniem syna. Ich przodkowie dorobili się fortuny na piasku i żwirze, którą – idąc za złą poradą prawną – zainwestowali w szereg nieprzemyślanych i skomplikowanych trustów, skutkiem czego następne pokolenia niezasługujących na to krewnych mogły czerpać z coraz bardziej topniejących zysków. Rodzina Bruce’a od lat żyła za fasadą dobrobytu, podczas gdy tak naprawdę ich majątek z każdym rokiem malał. Groźba zmiany testamentu i pozbawienia udziałów należała do ulubionych forteli wymierzonych w młodych członków rodziny, choć nigdy nie skutkowała.
Starszy pan Cable zmarł, zanim zdążył dotrzeć do kancelarii adwokackiej, dlatego Bruce obudził się pewnego dnia z perspektywą szybkiego odziedziczenia trzystu tysięcy dolarów, co było sporym przypływem gotówki, pięknym i zupełnie nieoczekiwanym, jednak niewystarczającym do tego, żeby nie myśleć o emeryturze. Zastanawiał się, czyby tych pieniędzy nie zainwestować, co przy ostrożnych posunięciach dałoby mu pięć, dziesięć procent rocznego zysku, ale to nie wystarczyłoby jednak na sfinansowanie stylu życia, jakiego nagle zapragnął. Inwestowanie bardziej agresywne łączyło się z dużym ryzykiem, a on nie chciał nagle zbiednieć. Pieniądze miały na niego dziwny wpływ. Ale chyba najdziwniejsze było to, że po pięciu latach rzucił studia i nie oglądając się za siebie, wyjechał z Auburn.
Pewna dziewczyna zwabiła go na Camino, długą na szesnaście kilometrów wyspę leżącą na rafie koralowej na północ od Jacksonville. W ładnym apartamencie, za który płaciła, spędził miesiąc, śpiąc, pijąc piwo, spacerując po zalewanej falami plaży, gapiąc się godzinami na Atlantyk i czytając Wojnę i pokój; studiował literaturę angielską i zawsze dręczyło go, że nie przeczytał tylu wspaniałych książek.
Spacerując po plaży, głowił się, co zrobić, żeby ustrzec pieniądze i kiedyś być może je pomnożyć. Mądrym posunięciem było to, że wiadomość o szczęściu, jakie na niego spadło, zachował tylko dla siebie – o ukrywanej od dziesięcioleci fortunie Cable’ów mało kto słyszał – dlatego nie napastowali go znajomi z dobrymi radami czy prośbami o pożyczkę. Dziewczyna na pewno niczego się nie domyślała, zresztą już po tygodniu wiedział, że wkrótce przejdzie do historii. Bez szczególnej kolejności czy porządku zastanawiał się, czy nie zainwestować w jakąś franczyzę, na przykład restaurację z kanapkami z kurczakiem, we florydzkie ugory, apartament w pobliskim wysokościowcu, kilka start-upów internetowych w Dolinie Krzemowej, centrum handlowe w Nashville i tak dalej. Nałogowo czytał czasopisma finansowe, a im więcej czytał, tym częściej dochodził do wniosku, że nie miałby cierpliwości do inwestowania. Dla niego był to tylko beznadziejny labirynt strategii i liczb. Nie bez powodu wybrał anglistykę zamiast ekonomii.
Co drugi dzień chodzili na spacer do urokliwego miasteczka Santa Rosa, na lunch albo na drinka w którymś z barów przy ulicy Głównej. Była tam całkiem porządna księgarnia z małą kawiarenką i z czasem zaczęli w niej regularnie przesiadywać przy popołudniowej kawie i „New York Timesie”. Właścicielem, który sam stał za barem, był starszy mężczyzna imieniem Tim, gaduła nad gadułami. Kiedyś wypsnęło mu się, że chciałby sprzedać księgarnię i przenieść się na Key West. Następnego dnia Bruce’owi udało się zgubić dziewczynę i pójść na kawę samemu. Usiadł przy barze i zaczął wypytywać Tima o szczegóły.
Okazało się, że sprzedawanie książek to ciężki kawałek chleba. Duże księgarnie sieciowe mocno zbijały ceny bestsellerów, niektóre nawet o pięćdziesiąt procent, w dodatku teraz, w epoce internetu i Amazona, klienci woleli robić zakupy z domu. W ciągu ostatnich pięciu lat splajtowało ponad