Wyspa Camino. Джон Гришэм
Читать онлайн книгу.kilka dobrych bibliotek, a emeryci wciąż lubili czytać i wydawali na swoją pasję sporo pieniędzy. Wyspa miała około czterdziestu tysięcy stałych mieszkańców i co roku odwiedzało ją milion turystów, więc ruch był duży. „Za ile by ją pan sprzedał?” – spytał w końcu Bruce. Tim odparł, że za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką, żadnych rat, no i kupiec musi wynająć cały budynek, w którym mieściła się księgarnia. Bruce spytał nieśmiało, czy mógłby zobaczyć księgi rachunkowe, tylko podstawowe zestawienie zysków i strat. Lecz Timowi nie podobał się ten pomysł. Nie znał go i myślał, że Bruce jest tylko kolejnym dwudziestokilkulatkiem włóczącym się po plaży i szastającym pieniędzmi tatusia. W końcu rzucił:
– Dobra. Pan pokaże mi swój bilans, a ja pokażę panu mój.
– W porządku – zgodził się Bruce.
Wyszedł, obiecując wrócić, lecz właśnie wtedy pochłonęła go myśl o podróży po kraju. Trzy dni później pożegnał się z dziewczyną i pojechał do Jacksonville kupić samochód. Marzył o nowiutkim, błyszczącym porsche 911 carrera, a to, że mógłby po prostu wypisać czek, sprawiało, że pokusa była aż bolesna. Oparł się jej jednak i po długich, ciężkich targach zamienił swojego zajeżdżonego jeepa cherokee na fabrycznie nowego. Potrzebował dużej paki, na wypadek gdyby musiał coś przewieźć. Porsche mogło zaczekać do czasu, aż na nie zarobi.
W nowej bryczce i z pieniędzmi w banku wyjechał z Florydy w poszukiwaniu przygody literackiej, która z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej go nęciła. Nie miał żadnego planu i na razie zmierzał na zachód. Na wybrzeżu Pacyfiku chciał skręcić na północ, potem na wschód, jeszcze potem na południe. Czas nie istniał, nie ograniczały go żadne terminy. Szukał niezależnych księgarni, a kiedy jakąś znalazł, robił parodniową przerwę w podróży, żeby poszperać na półkach, wypić kawę, trochę poczytać czy nawet zjeść w księgarni lunch, jeśli go tam serwowano. Zwykle udawało mu się pogawędzić z właścicielami i delikatnie ich wypytać. Mówił im, że zastanawia się nad kupnem księgarni i szczerze powiedziawszy, potrzebuje rady. Odpowiadali różnie. Większość lubiła swoją pracę, nawet ci, którzy martwili się o przyszłość. Ze względu na rozrost sieciówek i pełen niewiadomych internet interes był bardzo niepewny. Krążyły przerażające opowieści o renomowanych księgarniach wypartych z rynku przez duże dyskonty, które wyrastały nagle po drugiej stronie ulicy. Niektóre, zwłaszcza te w miasteczkach uniwersyteckich zbyt małych dla sieciówek, prosperowały znakomicie. Inne, nawet te w dużych aglomeracjach, świeciły pustką. Ale wciąż powstawały nowe, dzielnie walcząc z powszechnym trendem. Tak więc rady były niespójne i krańcowo różne, zaczynając od klasycznej: „Detal to brutalna walka o przetrwanie”, po: „Śmiało, masz dopiero dwadzieścia trzy lata”. Jednak wszystkie łączyło jedno: doradzający lubili to, co robili. Kochali książki, literaturę, pisarzy i cały świat wydawniczy. Chętnie przesiadywali do późnej nocy i rozmawiali z klientami, ponieważ uważali, że ich zawód jest szlachetnym powołaniem.
Przez dwa miesiące Bruce jeździł po kraju, zygzakując bez celu w poszukiwaniu kolejnej niezależnej księgarni. Właściciel jednej znał zwykle trzech innych na drugim końcu stanu, a tamci znali kolejnych. Pochłaniał litry mocnej kawy, chodził na spotkania z autorami, kupował dziesiątki podpisanych przez nich książek, spał w tanich motelach, czasem z innym molem książkowym, którego właśnie poznał, godzinami rozmawiał z księgarzami, którzy chcieli podzielić się z nim wiedzą i radą, sączył podłe wino na spotkaniach z pisarzami, których przyszła posłuchać ledwie garstka ludzi, zrobił setki zdjęć w środku i z zewnątrz, zapełniał zeszyt notatkami i prowadził dziennik. Zanim zmęczyło go ciągłe jeżdżenie i przygoda dobiegła końca, w siedemdziesiąt cztery dni pokonał prawie trzynaście tysięcy kilometrów i odwiedził sześćdziesiąt jeden niezależnych księgarni, z których żadna nie była w najmniejszym stopniu podobna do poprzedniej. W końcu uznał, że ma plan.
Wrócił na Camino. Tim był tam gdzie zawsze, w swojej kawiarence. Pił espresso, czytał gazetę i robił wrażenie jeszcze bardziej wymizerowanego niż przedtem. Nie pamiętał Bruce’a, lecz on mu się przypomniał.
– Parę miesięcy temu chodziło mi po głowie kupno księgarni – powiedział. – Chciał pan sto pięćdziesiąt tysięcy.
– A, tak. – Tim lekko się ożywił. – Znalazł pan pieniądze?
– Nie wszystkie. Wypiszę panu czek na sto tysięcy, a za rok dorzucę dwadzieścia pięć.
– Pięknie, ale jeśli dobrze liczę, to i tak dwadzieścia pięć tysięcy za mało.
– Więcej nie mam. Pana decyzja. Mam jeszcze jedną ofertę.
Tim zastanawiał się tylko sekundę. Powoli wyciągnął rękę i uścisnęli sobie dłonie. Wezwał adwokata i kazał mu szybko przygotować papiery. Trzy dni później podpisali umowę i pieniądze zmieniły właściciela. Bruce zamknął księgarnię na miesiąc, żeby przeprowadzić remont, i wykorzystał ten czas na intensywny kurs sprzedaży książek. Tim chętnie dzielił się z nim wiedzą o tajnikach branży, plotkami o klientach i innych księgarniach na wyspie. Miał własne zdanie niemal na każdy temat i po miesiącu Bruce mu podziękował.
Pierwszego sierpnia 1996 roku księgarnia ponownie otworzyła swe podwoje z największą pompą, na jaką było go stać. Tłumnie zgromadzeni goście pili szampana i piwo, słuchali reggae i jazzu, a on delektował się chwilą. Rozpoczynał swoją wielką przygodę: księgarnia Bay Books, Książki Nowe i Stare, weszła na rynek.
Rzadkimi książkami zainteresował się przypadkowo. Usłyszawszy straszną wiadomość, że ojciec zmarł na atak serca, pojechał do Atlanty, do domu. Właściwie nie był to jego dom – rzadko kiedy tam bywał – tylko aktualny i ostatni dom jego ojca, który często się przeprowadzał, zwykle ciągnąc za sobą kolejne straszydło. Starszy pan Cable był dwukrotnie żonaty, lecz choć obie żony okazały się fatalne i poprzysiągł sobie, że trzeciej i następnych już nie będzie, po prostu nie mógł istnieć bez ubranego w spódnicę koszmaru, który komplikował mu życie. Kobiety lgnęły do niego z powodu jego domniemanego bogactwa, z czasem jednak każda odkrywała, że dwa rozwody potwornie go okaleczyły. Na szczęście dla Bruce’a ostatnia właśnie się wyprowadziła i w domu nie było wścibskich oczu i rąk, które…
…pojawiły się dopiero wraz z jego przyjazdem. Na trzecim poziomie domu, zbijającego z tropu awangardowego budynku ze stali i szkła w modnej części miasta, było duże atelier, gdzie ojciec lubił malować w chwilach wolnych od inwestowania. Nigdy nie miał żadnego zawodu i żyjąc z odziedziczonego po przodkach majątku, zawsze określał się mianem „inwestora”. Pod koniec zajął się malarstwem, lecz jego obrazy były tak straszne, że nie chciała ich żadna galeria w Atlancie. Jedną ścianę atelier pokrywały książki, setki tomów, ale Bruce początkowo nie zwrócił na nie uwagi. Założył, że są to tylko ozdoby, kolejna dekoracja, trywialna próba podszycia się pod kogoś głębokiego, skomplikowanego i oczytanego. Po bliższym zbadaniu okazało się jednak, że na dwóch półkach stoją stare książki o znajomych tytułach. Jedną po drugiej zaczął je zdejmować i oglądać i zwykła ciekawość szybko przerodziła się w coś innego.
Były to same pierwsze wydania, niektóre podpisane przez autorów. Paragraf 22 Josepha Hellera z 1961 roku, Nadzy i martwi Normana Mailera (1948), Uciekaj, Króliku Johna Updike’a (1960), Niewidzialny człowiek Ralpha Ellisona (1952), Kinoman Walkera Percy’ego (1961), Goodbye, Columbus Philipa Rotha (1959), Wyznania Nata Turnera Williama Styrona (1967), Sokół maltański Dashiella Hammetta (1929), Z zimną krwią Trumana Capote’a (1965) i Buszujący w zbożu J.D. Salingera (1951).
Po pierwszych kilkunastu