Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska

Читать онлайн книгу.

Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska


Скачать книгу
jej popularności, gdyby go zlekceważyła.

      Za to przy chrzcinach sobie odbiła i urządziła takie, żeby ludzie mieli o czym gadać. Choć czas może nie był najlepszy, przyjęcie było wystawne. Sprosili prawie całą, co prawda nie tak znów liczną, rodzinę i co ważniejszych sąsiadów. Franciszek nie żałował pieniędzy, a Apolonia chyba po raz pierwszy w życiu postanowiła pokazać, że jest ze szlachty.

      Trochę kłopotu było z wyborem chrzestnej, bo zgodnie z obietnicą pierworodną Bąków miał do chrztu trzymać Tadeusz. Starszy z braci Niemyjskich przekroczył już jednak czterdziestkę, a w rodzinie nie było kumy pasującej do niego wiekiem i pozycją. Przyjaciółek Apolonia nigdy nie miała i w końcu zdecydowano się na dalszą kuzynkę Franciszka – energiczną, przystojną trzydziestoparolatkę, która im starostowała na weselu.

      Na chrzcie dziewczynce nadano imię Gabriela – po matce Apolonii. Same chrzciny zaś trwały praktycznie do rana, gdyż z racji godziny policyjnej przyjezdni goście i tak zmuszeni byli nocować. Na szczęście sprzyjała temu letnia pora, więc mężczyźni mieli po prostu spać w stodole. Zresztą większość z nich zrobiła to dopiero po wschodzie słońca, bo gdy kobiety udały się na spoczynek (kuzynkom Niemyjskich nocleg zaproponowała Wasakowa, która na tę okazję kazała nawet Józefowi wybiałkować wszystkie izby), przy stole rozgorzała najgorętsza, bo intensywnie zakrapiana dyskusja. Leżąca w alkierzu Apolonia, chcąc nie chcąc, przysłuchiwała się rozmowie, która niestety dotyczyła niewesołych spraw.

      Już w końcu ubiegłego roku władze coraz bardziej utrudniały ludziom życie. Nowe podatki, opłaty skarbowe, powszechna drożyzna spowodowana inflacją i deprecjacją rubla sprawiały, że ludność marniała i coraz mocniej zaciskała pasa. Odczuwali to nawet ci zamożniejsi, o biedocie już nie mówiąc. Jednak to, co okupanci zaczęli wyprawiać w tym roku, przechodziło ludzkie pojęcie.

      – Toć człowiek już sam o niczym decydować nie może – narzekał któryś z mężczyzn, sądząc po głosie, dobrze już wstawiony stary Rola, wuj Franciszka ze strony matki. – W urzędzie każą rejestrować, ile pola czym obsiałeś, ile inwentarza masz w chlewie i oborze. Niedługo to będą po chałupach chodzić i liczyć, ile baba jajek spod kur rano wyjęła.

      – I świniakowi w łeb nie wolno dać bez zezwolenia. Nie dość, że kontyngenty nałożyli złodziejskie, a śmiech bierze, jak mówią, że płacą chłopu za żywca, to jeszcze grzywnę, człowieku, zapłacisz za ubój – wtrącił Józef Wasak.

      – Podobno Pietrulko ze Świderek pięćset marek musiał dać, bo inaczej do więzienia by go wzięli, za to że wieprzka na Wielkanoc zarżnął – skomentował jakiś inny, mocno już chyba podpity głos.

      – Co tam świnie – odezwał się znowu stary Rola. – Mówili parę dni temu w gminie, że nawet słomę i siano będą rekwirować dla wojska. To czym, ja się pytam, to bydło, co je potem każą odstawić do skupu, spasać? Pokrzywą? Toć kartoflami nie wolno, te są dla wojska. Zboże też zabierają, bo w młynie urzędas liczy, ile mąki mielesz. Wykończą ludzi jak nic. Kontyngenty, rekwizycje, konfiskaty, podwody, kwaterunki… Jak, ja się pytam, żyć w takiej niewoli? Toć chyba za pańszczyzny lepiej było. A ty, Franek, to się dowiedz – zwrócił się w tym momencie do Bąka – bo podobno konie mają też zabierać. U nas do tej pory jakoś się nie czepiali, ale ponoć teraz jakieś specjalne instytucje od rekwizycji koni zakładają. Rogulski mi mówił, a wiesz, że jego zięć w urzędzie powiatowym siedzi, to pewno i poinformowany.

      Franciszek rzeczywiście już dawno słyszał te pogłoski. Podobno kuzynowi organisty, który miał gospodarstwo pod Łukowem, zabrali klacz. Mówiono, że to jakieś odgórne zarządzenie i że wszędzie będą rekwirować, niby na potrzeby wojska. Początkowo łudził się, że może to plotki albo jakieś lokalne działania okupanta. Zresztą, kalkulował, konie są mu potrzebne do pracy zarobkowej, nie zabiorą więc chyba wszystkich pięciu, bo to jego źródło utrzymania. A poza tym tartak też przejęli przecież Niemcy, a więc patrząc na to z drugiej strony, on pracuje na rzecz niemieckiego wojska.

      Jednak w kwietniu taka komisja powstała w Łukowie i podobno zaczęła organizować w gminach obowiązkowe jarmarki konne, na których Niemcy oceniali zwierzęta. Z tego, co się dowiedział, większość dobrych zabierali, dając chłopom jakieś durne pokwitowania – niby, że potem zapłacą. Zostawiali jedynie najsłabsze sztuki i te znakowali jako niezdatne. Tylko czekać, jak i w Ulanie taki jarmark urządzą. Nie miał pojęcia, co robić, do kogo iść. Przecież konie to jego główny dochód, co on bez nich zrobi?

      Przysłuchując się rozmowie mężczyzn, a zwłaszcza słuchając dziwnie bezradnego tonu męża, Apolonia popadała w coraz większy popłoch. Wiedziała, że jest ciężko, ale jakby dopiero teraz dotarło do niej, jak bardzo wojna może zaważyć na ich życiu. Skupiona na swym macierzyństwie – ciąży, porodzie, dziecku – nie zastanawiała się od wielu miesięcy, jak radzi sobie Franciszek. Uświadomiła sobie, że od jakiegoś już czasu prawie nie rozmawiała z mężem o jego sprawach. A on, nie chcąc zapewne mącić jej radości, nic nie wspominał o tym, co się dzieje. I tyle pieniędzy poszło na chrzciny. Nagle poczuła wyrzuty sumienia. Zachciało się jej popisywać, rzeczywiście dobry czas sobie wybrała.

      Tak rozmyślając, przeleżała bezsennie aż do chwili, gdy Gabrynia, wiercąc się i pokwękując w kołysce, zaczęła domagać się pierwszego tego dnia posiłku. Wtedy wstała i przewinąwszy córeczkę, wzięła ją do swego łóżka. Słodki, nieporównywalny z żadnym innym zapach niemowlęcia, jego cichutkie, zadowolone posapywanie podziałały na nią kojąco i w końcu sama, nie wiedząc kiedy, zasnęła.

      Obudził ją hałas przewracającego się za ścianą krzesła i uciszające się wzajemnie głosy. Cóż, towarzystwo najwyraźniej miało dość i mężczyźni zbierali się do stodoły. Musiało być koło czwartej, bo choć za oknem było już jasno, w alkierzu panowała jeszcze poranna szarość. Apolonia odczekała, aż w domu ucichło, i odsunąwszy delikatnie przytulone twarzyczką do jej piersi dziecko, próbowała ponownie zasnąć. Jednak mimo że była zmęczona, sen nie chciał wrócić. Powrócił za to niepokój, który w końcu wygonił ją z łóżka. Żeby jej nie męczył, zaczęła sprzątać pobojowisko, które pozostało po wielogodzinnej libacji. Zeszło jej prawie do szóstej i na szczęście okazało się w miarę skutecznym lekarstwem na nocne niepokoje.

      Gdy do kuchni zastukał jak co dzień Michał, który przyszedł do obrządku, uspokoiła się prawie zupełnie. Owszem, czasy są ciężkie i nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy, ale przecież nie można popadać w przesadną rozpacz. Skoro inni sobie radzą, to oni też jakoś przetrzymają. Po drugie nic jeszcze tak naprawdę nie wiadomo. Może Niemcy rzeczywiście wezmą pod uwagę, że Franciszek pracuje w tartaku? Co im w końcu przyjdzie z tego, że zabiorą mu konie? A zresztą Bogu dziękować, konie to nie jedyny ich majątek. Mają trochę odłożone, jest jeszcze ta reszta pola, co ją zostawili dla siebie, no i pieniądze, które dostaje od braci po rodzicach. Jakoś to będzie, w końcu żadna wojna nie trwa wiecznie.

      Tak rozmyślając, krzątała się po mieszkaniu, szykując śniadanie, na które miały przyjść kuzynki. Później wróciła do dziecka, które rozbudziło się i głośno domagało jej uwagi. Widok córeczki rozwiał resztkę niepokoju. Wszystko się ułoży, a Franciszek na pewno sobie poradzi, jak zawsze.

      Zaczynają się kłopoty

      Stało się jednak inaczej. W październiku, jakoś tak pod koniec wykopków, wójt zawiadomił mieszkańców, że wszyscy właściciele koni mają stawić się z nimi na plac przy kościele. Specjalna komisja wojskowa będzie je wyceniać. Za ukrycie konia grozi grzywna i kara więzienia.

      Choć spodziewali się tego od dawna, wiadomość ta zwaliła niemal Franciszka


Скачать книгу