Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska
Читать онлайн книгу.Apolonia nawet nie rozumiała, że zaczęła rodzić. Pierwsze bóle, delikatne ukłucia w dole brzucha, poczuła wcześnie rano, zaraz potem, gdy Franciszek wyjechał z domu. Zajęta robotą nie zwróciła na nie specjalnej uwagi, gdyż już wcześniej zdarzały się jej kolki, które dość szybko przechodziły. Jednak w miarę upływu czasu stosunkowo łagodny ból zaczął się nasilać, aż w pewnym momencie poczuła ostre dźgnięcie, które zgięło ją niemal wpół. Kończyła właśnie szorować ryżową szczotką schody na ganku. Przysiadła na najniższym, wilgotnym jeszcze stopniu, aby odczekać, aż fala bólu zelżeje. Potem poszła za stodołę i zawołała Marynię, która przerywała w ogrodzie marchew.
– Leć po Półtorakową, bo chyba już czas. A gdy wrócisz, ściągnij pranie z sadku, bo potem się zapomni – przykazała dziewczynie, a gdy ta trochę przestraszona wybiegła z podwórza, wróciła do mieszkania.
Krzywiąc się z lekka i bezwiednie podtrzymując ręką brzuch, przysiadła na stołeczku przed kuchnią. Otworzyła żeliwne drzwiczki i rozgarnęła pogrzebaczem żar. Podłożyła kilka polan, po czym wstała, odsunęła fajerki i przesunęła na środek wielki sagan do grzania wody. Był prawie pusty, dźwignęła więc stojące obok pieca wiadro z wodą. Jednak w tym momencie nowy gwałtowny skurcz przeszył jej ciało, tak że z trudem tylko udało się jej nie wypuścić kabłąka z rąk. Kilka razy z lekkim świstem zaczerpnęła powietrza i znów przysiadła na stołeczku, tym razem już obiema rękami obejmując brzuch. Kołysząc się lekko do przodu i do tyłu z przymkniętymi powiekami, odczekała, aż jej ciało się uspokoi, po czym wstała i dolała wody do sagana. Nie odważyła się jednak podnieść całego wiadra, tylko po trochu przelała jego zawartość litrową kwartą. Sama nie wiedziała dlaczego, ale pierwszą rzeczą, o której pomyślała, uświadomiwszy sobie, że zaczął się poród, było zagotowanie wody.
Nie miała pojęcia o rodzeniu dzieci. Może gdyby miała matkę, rozmawiałaby z nią o tym. Z obcymi jednak nie mogła i nie chciała. Musiałaby zdradzić, jaką jest w tej kwestii ignorantką i jak bardzo się boi. Raz jeden, będąc jeszcze panną, widziała cielącą się krowę. W domu nie było nikogo, gdy przyszedł stary Pulik i powiedział, że z krową nie najlepiej. Poszła z nim do obory. Dwie godziny stała przy biednym bydlęciu, głaszcząc je po głowie i szyi, podczas gdy parobek usiłował pomóc, masując jego wzdęty brzuch. Od czasu do czasu krowa ryczała, jakby skarżyła się na ogrom przepełniającego ją bólu. Apolonia zapamiętała spojrzenie wielkich, granatowych oczu zwierzęcia – pełnych cierpienia i coraz bardziej zamglonych, gdy Pulik wyciągał z niej na siłę oblepione śluzem i krwią martwe cielę. Wspomnienie to prześladowało ją przez całą niemal ciążę, a teraz spowodowało, że lepki, zimny pot oblał jej twarz i ciało. Otrząsnęła się jednak i poszła do alkierza. Ściągnęła kapę z łóżka. Z szafy wyjęła świeżą koszulę, którą przewiesiła przez oparcie stojącego obok krzesła, z szuflady komody zaś – kilka ręczników. Potem zaczęła kręcić się po domu, porządkując drobiazgi, byle tylko czymś się zająć. Od czasu do czasu, co jakieś dziesięć, może piętnaście minut, kolejny skurcz sprawiał, że przykucała lub przysiadała i zgięta wpół czekała, aż zelżeje. W takiej pozycji zastała ją Marynia.
– Półtorakowa kazała powiedzieć, że zara przyjdzie, tylko ziemniaki dogotuje – zawołała lekko zdyszana i dodała: – A, i kazała jeszcze powiedzieć, żeby gospodyni nic już tera nie jadła, tylko pić może.
– Dobrze, to idź skończyć tę marchew i nie zapomnij o praniu. A jak pan Franciszek wróci, to zrób mu jajecznicy. A właśnie, i kury na wieczór zamknij.
Gdy dziewczyna wyszła, Apolonia znów zaczęła wędrówkę po mieszkaniu. Na szczęście po jakiejś półgodzinie pojawiła się Półtorakowa, a jej hałaśliwa obecność od razu dodała jej otuchy. Była to zażywna, rumiana i tęgawa kobieta przed pięćdziesiątką. Swój zawód odziedziczyła po matce i babce, które też były akuszerkami. W przeciwieństwie jednak do nich posiadała pewne wykształcenie „medyczne”, bo ukończyła czteromiesięczny kurs dla wiejskich położnych, na który namówił ją doktor Wierzchowski z Łukowa. Apolonia odczuła zadowolenie i ulgę, gdy wesoła akuszerka przejęła dowodzenie. Wypytawszy dokładnie o wszystko, najpierw kazała rodzącej przebrać się w koszulę, a sama poszła w kuchni umyć ręce. Wróciwszy, postawiła miskę z wodą na komodzie, a potem poukładała poduszki u wezgłowia łóżka i poleciła jej się położyć. Bezceremonialnie zadarła jej do góry koszulę i podśmiewając się z lekka ze spurpurowiałej nagle na twarzy Apolonii, pogadywała, jednocześnie pewnymi ruchami obmacując jej napięty, sterczący brzuch.
– Widać, że pani Bąkowa pierwsze rodzi. Nie ma się czego wstydzić i tak rumienić. Każda kobieta przez to przechodzi i każda taka sama. Po to Pan Bóg nas stworzył, żebyśmy dzieci na świat wydawały, a że tak to się musi odbywać, to już wina naszej babki Ewy. Nie da rady inaczej, musi trochę boleć, ale pani się nie przejmuje. Znam takie, co i po paręnaście dzieciaków urodziły. Jak pani będziesz rodzić kolejne, żadnego wstydu już nie będzie. Zresztą ja też jestem baba, nie ma co się pani krępować. – To mówiąc, rozwarła zsunięte kolana Apolonii i włożywszy dwa palce prawej ręki w jej pochwę, doświadczonymi ruchami kontynuowała badanie. – No, trochę to potrwa, bo rozwarcie jeszcze za małe – mruknęła. – Ale nie martwi się pani, u pierworódki tak zwykle jest, za drugim razem idzie najczęściej szybciej.
Obciągnęła koszulę rodzącej, po czym podeszła do komody, aby umyć ręce.
Apolonia, ciągle czerwona od palącego wstydu wywołanego obcesowością akuszerki, usiadła na łóżku i gwałtownym ruchem owinęła koszulę wokół nóg. Nagle uświadomiła sobie, że jest całkowicie bezbronna, zdana na łaskę tej na pewno życzliwej, ale zupełnie obcej jej kobiety. Obraz z obory znów stanął jej przed oczyma i poczuła, że nie wytrzyma dłużej wzbierającego w niej napięcia. Gwałtowny szloch wyrwał się z jej gardła, a z oczu trysnęły łzy.
Półtorakowa odwróciła się zdziwiona, lecz spojrzawszy na młodą kobietę, natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Była doświadczoną akuszerką, a choć jej sposób bycia wydał się Apolonii bezceremonialny i trochę szorstki, doskonale rozumiała, co może dziać się w psychice rodzącej – zwłaszcza pierwszy raz – kobiety. Strach, wstyd, poczucie bezradności połączone najczęściej z bólem fizycznym stanowiły naprawdę mieszankę wywołującą najdziwniejsze reakcje. No i utrudniały poród, bo przestraszona, rozhisteryzowana kobieta trudniej nawiązywała kontakt z położną. Podeszła więc do łóżka, objęła płaczącą i miękkim, łagodnym głosem – tak różnym od lekko kpiarskiego tonu, jakiego zwykle używała – zaczęła ją uspokajać. Trwało to dłuższą chwilę, lecz w końcu ramiona Apolonii przestały drżeć i powoli wróciło jej zwykłe opanowanie. Zawstydzona zaczęła się nawet tłumaczyć z chwilowej słabości, ale akuszerka przerwała jej, zapewniając, że wszystko, co się z nią dzieje, jest jak najbardziej normalne. Wkrótce zresztą i to zeszło na dalszy plan, bo kolejny skurcz skupił uwagę obu kobiet. Gdy minął, Półtorakowa objaśniła położnicy, co ma robić i jak oddychać, gdy nadejdzie następny.
– Musi pani być spokojna. Nie ma co się bać, wszystko idzie normalnie. Niech pani leży i oszczędza siły. Wszystko będzie dobrze, trzeba tylko być spokojną – tłumaczyła, głaszcząc dłoń Apolonii.
Wieczorne słońce pojawiło się w oknie alkierza, wypełniając go lekko stłumionym przez koronkę nicianych firanek złotoróżowawym blaskiem. Drobinki kurzu zawirowały w szerokiej smudze łagodnego światła. Na jasnej tapecie zatańczyły delikatne cienie liści rosnącej najbliżej okna jabłoni. Spokojną, ciepłą ciszę czerwcowego wieczoru zakłócały jednak dźwięki niezwyczajne w tym domu. Jęki i coraz szybszy oraz płytszy oddech rodzącej kobiety