Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska

Читать онлайн книгу.

Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska


Скачать книгу
taka paniusia poradzi sobie w chłopskim domu. Pewnie w życiu rączek żadną prawdziwą robotą nie ubrudziła.

      Do rozmowy przy stole rzadko się wtrącała. Dla kogoś, kto ją znał, nie było w tym nic dziwnego, nie należała wszak do nadmiernie gadatliwych kobiet. Wyczuwała jednak, że jej milczenie nie jest dobrze odbierane, a świadomość ta powodowała jeszcze większe onieśmielenie. Czuła się niezręcznie, zwłaszcza że wkrótce alkohol rozluźnił atmosferę i sprawił, że w miarę powściągliwi na początku biesiadnicy zaczęli zachowywać się coraz swobodniej. Gwar narastał, dyskusje przy stole stawały się chwilami dość zażarte. Apolonia nie pijała alkoholu i w ogóle nie lubiła wstawionego towarzystwa. W jej domu rodzinnym piło się umiarkowanie, a w gościach rzadko bywała, nie przywykła więc do takich sytuacji. Raziły ją zaczerwienione twarze mężczyzn, męczyły podniesione głosy i coraz większy zaduch w zatłoczonej izbie. Coraz trudniej było też udawać, że bawią ją sypiące się jak z rękawa dowcipy. Starała się oczywiście zachowywać swobodnie, ale po pewnym czasie zaczęła rzucać niespokojne spojrzenia na męża. Franciszek nie pił dużo. Raz, że w ogóle był raczej z tych niepijących, dwa – ze względu na żonę. Zorientował się, że nie czuje się dobrze, nie mogli jednak zbyt szybko wyjść, żeby gospodarze nie poczuli się urażeni. Zaczęli się zbierać dopiero przed jedenastą, odprowadzani trochę niewybrednymi żarcikami o napalonych małżonkach.

      Szykując się do snu, Apolonia próbowała się jakoś wytłumaczyć Franciszkowi, on jednak zbagatelizował całą sprawę.

      – Nie przejmuj się, przecież nic się nie stało. To porządni ludzie, życzliwi, na pewno zrozumieją, że poczułaś się zmęczona. A że trochę pożartowali? Podpili sobie, to i na żarty im zeszło, ale jestem pewien, że nie mieli nic złego na myśli.

      – A mnie się zdaje, że oni uważają mnie za dziwaczkę. Widziałeś, jak na mnie patrzyli? Na pewno teraz tam o tym gadają, mówię ci – przekonywała.

      – Może i gadają, ale Pola, na litość boską, to normalne, że są ciebie ciekawi. Pogadają, pogadają, aż w końcu przestaną. Jesteś tu nowa, sama wiesz, że nasz ślub to dla niektórych była mała sensacja. Chłop i szlachcianka – tego jeszcze w Olendach nie było. Muszą się przekonać, że jesteś jak inne kobiety. No na przykład, że nie masz trzech nóg albo ogona – zażartował.

      – Tak, ale kuternoga jestem, to wszyscy widzą. Zauważyłeś, jak te dwie młodsze, nie pamiętam, jak się nazywały, szeptały do siebie, jak wychodziliśmy? Myślały, że nie patrzę, ale wiem, że o mnie plotkowały – odpowiedziała trochę rozżalona. – Na pewno uważają, że cię zaślepiło albo jeszcze lepiej, że ci coś zadałam.

      – A zadałaś? – mruknął, całując ją w szyję, a potem pociągnął na łóżko, szepcząc: – Może i zadałaś, bo oszalałem na twoim punkcie, ty moja czarownico.

      Tak zresztą w większości kończyły się tego typu rozmowy, bo Franciszek po prawdzie nie do końca rozumiał, o co jej chodzi. Sam w pewnym sensie przekroczył granice swego świata już dawno i nie patrzył na niektóre sprawy tak ostro jak ona. Do tego był bez pamięci zakochany i w ogóle niewiele w tym okresie poza własnym szczęściem zauważał.

      W końcu Apolonia doszła do wniosku, że może rzeczywiście jest trochę przewrażliwiona, i postanowiła po prostu dać sobie więcej czasu. Zresztą życie toczyło się normalnie. W dzień domowa krzątanina i książki, w nocy zachłanna miłość sprawiały, że nie pozostawało jej wiele czasu na zbędne rozmyślania. Post, który właśnie się rozpoczął, nie sprzyjał kontaktom towarzyskim, rzadko więc musiała przeżywać sytuacje podobne do tej w ostatki. Jedynie czasem w kościele zauważyła czyjeś zaciekawione spojrzenie. Z wiosną trzeba było jednak wyjść do ludzi i w tym okresie znów odżyły jej niepokoje z pierwszych dni po ślubie.

      W czasach panieńskich Apolonia zajmowała się domem i ogródkiem kwiatowym, jednak miała tam do pomocy niezastąpioną Agatę, a gospodarstwem rządzili bracia. Teraz musiała podejmować decyzje sama i nagle okazało się, że nie wszystko było takie oczywiste, jak się jej wydawało. Franciszek przez wiele lat prowadził kawalerskie gospodarstwo, nie był więc nazbyt wymagający, a do pewnych rzeczy niemal zupełnie nie przywiązywał wagi. Jednak Apolonia ambicjonalnie podeszła do swej nowej roli, nie chcąc okazać się niezaradna w jego oczach i może jeszcze bardziej w oczach sąsiadów. Z wieloma sprawami radziła sobie doskonale, ale okazało się, że niektóre gospodarskie czynności po prostu ją przerastają. Ot, choćby kwestia kur. W Niemyjach drób po prostu był, nigdy nawet jej nie przyszło do głowy, że tyle koło niego zachodu. Franciszek nie zawracał sobie tym głowy, jajka kupował u sąsiadów. Apolonia uznała jednak, że muszą mieć własne. Przełamała się więc i po raz pierwszy od przyjazdu postanowiła poprosić kogoś o radę.

      Stara Wasakowa ze zrozumieniem wysłuchała, o co jej chodzi, i obiecała kupić parę niosek na targu w Łukowie, dokąd wybierała się z Józefem. Słowa dotrzymała i w najbliższy czwartek przywiozła jej nie tylko sześć obiecanych kur, ale także dwanaście podchowanych kurcząt. Czerwonawo upierzone nioski szybko przystosowały się do nowego miejsca, a i pisklęta chowały się całkiem nieźle w kojcu, który Franciszek zrobił na jej prośbę. Zanim nastało lato, po gumnie chodziło już niezłe stadko, któremu przewodził dropiaty kogutek. Wasakowa zapewniała młodą gospodynię, że na drugi rok będzie już mogła sama nasadzać kwokę.

      Chcąc nie chcąc, jak stwierdziła później Apolonia, kurnik zbliżył ją do ludzi. Od tego momentu bowiem sąsiadka pomagała jej w wielu sprawach, mimochodem włączając ją przy tym w życie olendzkiej społeczności. Robiła to zresztą chętnie, jakby tylko czekała na ten pierwszy sygnał ze strony młodej kobiety. Ona to nauczyła Apolonię, która w domu nigdy tego nie robiła, doić krowę. Pokazała, jak przecedzać mleko i jak je schładzać, spuszczając bańkę do studni. Razem z Magdą pomogły jej w ogrodzie, którym wcześniej Franciszek też specjalnie się nie przejmował, sadząc po prostu za stodołą ziemniaki. Teraz za radą sąsiadki Apolonia wysiała tam również marchew, ogórki, fasolę i buraki na ćwikłę, nasadziła cebuli i flanców kapusty. Zajęła się ogródkiem przed domem, gdzie oprócz floksów hodowanych jeszcze przez starą Bąkową i bujnego zielska nie rosło nic. Tej pierwszej wiosny niewiele jeszcze udało się w nim zrobić. Ot, wyrwała chwasty i wysiała trochę rezedy i maciejki. Zaplanowała jednak dokładnie, co posadzi jesienią, żeby na drugi rok mieć w nim taki sam łan tulipanów i narcyzów jak w Niemyjach.

      Na takich zajęciach zeszły jej więc pierwsze miesiące nowego życia. Miesiące ciekawe, a jednocześnie monotonne, w których jedynym oderwaniem od codziennej krzątaniny był świąteczny wyjazd do Niemyj.

      Rozterki i niepokoje

      Apolonia niekiedy dziwiła się, że tak mało tęskni za panieńskimi czasami, a nawet za braćmi. Owszem, cieszyła się, gdy Tadeusz lub Andrzej odwiedzali ją, wstępując raz na jakiś czas przy okazji jakiegoś wyjazdu do Łukowa. Z radością przyjęła również ich zaproszenie na Wielkanoc, ale złapała się też na tym, że gdy po kilku dniach wracali do Olend, jej radość była podobna albo i większa. Wyglądało to tak, jakby prawdziwe życie zaczęło się dla niej po ślubie, a wszystkie poprzednie lata, choć przecież dobre, były tylko przygotowaniem do niego. Jakby dopiero teraz naprawdę została człowiekiem, co sam o sobie decyduje i sam za siebie żyje. Być może, że to sieroctwo i kalectwo oraz nieuświadomione do końca kompleksy tak ją ukształtowały, a może ta potrzeba i łatwość przystosowania się były wrodzone. Nie rozumiała zupełnie, dlaczego tak jest, a prawdę powiedziawszy, nawet i nie bardzo chciała to wiedzieć, bo gdy zaczynała nad tym rozmyślać, gryzło ją, że może jest to objaw świadczący o jakiejś jej ułomności psychicznej. Może ona w ogóle niezdolna jest na trwałe się


Скачать книгу