Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska
Читать онлайн книгу.swą słabością. Jej jęki były coraz głośniejsze, a z ust coraz częściej wydobywały się żałosne skargi, w których na przemian wzywała to Jezusa, to Jego matkę, to wreszcie własną, nieznaną jej przecież rodzicielkę. Troskliwa opiekunka co i rusz ocierała jej spoconą twarz i szyję wilgotną szmatką, zgarniała do tyłu spotniałe włosy, podawała do picia wodę. Coraz częściej jednak, zwłaszcza gdy odwracała się od rodzącej, na jej twarzy pojawiał się niepokój. Co jakiś czas obmacywała brzuch Apolonii, badała, jak postępuje poród. Już wiedziała, że nie wszystko jest w porządku.
Około dziewiątej wieczorem, tuż przed obowiązującą od stycznia godziną policyjną, wrócił Franciszek i zaalarmowany przez Marynię wpadł do alkierza akurat w chwili, gdy kolejny skurcz wydobywał z ust Apolonii jęk przechodzący w rozpaczliwy krzyk. Przerażony stanął w progu, z niedowierzaniem patrząc na zmienioną grymasem bólu twarz żony i jej zwiniętą niemal w kłębek sylwetkę. Półtorakowa, która zauważyła jego pojawienie się, niecierpliwym ruchem dała mu znak, żeby wyszedł. Posłuchał, ale stanął tuż pod drzwiami i nasłuchiwał zmienionego, ochrypłego głosu Apolonii. Po chwili jednak krzyk zmienił się w ciche pojękiwanie i akuszerka wyszła do niego.
– Boże, dlaczego ona tak krzyczy? – wyszeptał gorączkowo.
– Krzyczy, bo rodzi. A co pan myślałeś? Zrobić dzieciaka to sama przyjemność, każdy chłop do tego chętny. Ale jakby tak któremu przyszło urodzić, to też byście cienko śpiewali – odpowiedziała trochę gniewnie. – Nie jest dobrze – dodała po chwili już innym tonem. – Pani Bąkowa nie najmłodsza już jak na pierwsze dziecko. I coś mi się zdaje, że płód źle się ułożył. Może być, że do rana sama urodzi, ale jeśli do świtu nie da rady, to trzeba będzie posłać po doktora. No ale mówię to tylko na wszelki wypadek – zastrzegła, widząc malujące się na jego twarzy przerażenie.
Pobladły skinął głową i niemal wybiegł z domu. Na gumnie w ostatniej poświacie letniego wieczoru Michał poił konie, które przed chwilą wyprzągł z bryczki. Franciszek kazał mu, żeby po kolacji wrócił i spał w stajni, bo może będzie trzeba jechać do Łukowa.
– Jakby co, zbudzę cię o czwartej – dodał i wrócił do mieszkania.
Z alkierza nie dochodził żaden dźwięk, Za to w kuchni szczękała fajerkami Marynia szykująca mu kolację. Nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić, usiadł w końcu przy stole i nerwowo wyłamując palce, co chwila oglądał się na drzwi pokoju. Bał się. Nagle dotarło do niego, że może stracić Apolonię. Przypomniał sobie te wypadki, gdy kobiety nie przeżywały porodu lub umierały w połogu. Nie były częste, ale niemal co roku słyszało się o takim zdarzeniu gdzieś w okolicy. Nie mogąc wytrzymać, zerwał się z ławy i chciał iść do alkierza, ale w tej chwili wyszła stamtąd Półtorakowa.
– Drzemnęła – objaśniła cicho. – Niech se odpocznie, bidula, dobrze i parę minut. A może pośpi i chwilę dłużej, bo bardzo zmęczona. A wy dajcie coś jeść, bo też już nieźle jestem zmordowana – dodała, padając ze stęknięciem na ławę.
– Już, już. Jajecznicę smażę – odpowiedziała Marynia, która nie poszła jeszcze do domu.
Wkrótce też postawiła na stole patelnię z jajkami wymieszanymi z wielkimi kawałkami kiełbasy. Apetyczny zapach uświadomił obojgu, jak są głodni. Energicznie zaczęli jeść, co i rusz sięgając to po dokładkę, to po kromkę chleba. Jedli pospiesznie, nasłuchując przez lekko przymknięte drzwi, czy rodząca ich nie woła. Gdy skończyli, Franciszek podszedł do kredensu i wyciągnął z niego napoczętą butelkę wódki i dwa kieliszki.
– Napije się pani kieliszeczek, pani Półtorakowa?
– Pewnie, kieliszek nie zaszkodzi, a na nogi może postawić – zgodziła się. – Za szczęśliwe rozwiązanie i żeby Bóg dał jej siły – dodała, trącając się z nim.
– Jak pani myśli? Długo to jeszcze będzie trwało? – pytał niespokojnie, dolewając wódki.
– Kto to wie – odparła. – Każdy poród inny, a za pierwszym razem to już całkiem różnie bywa. Zdarza się, że i dwa dni. Pani Bąkowa zaczęła rodzić jakoś z rana, czyli będzie coś ze czternaście godzin. No z tego jakie trzy godziny to już dobrze się męczy. Niedawno odeszły wody, ale teraz jakby się zatrzymało. Czasem tak bywa. Oby nie za długo, bo dziecko odwrócone i jak przyciśnie gdzie pępowinę, to może się udusić. A już nisko jest, pewnie niedługo zacznie się parcie.
Jakby na potwierdzenie jej słów w tej chwili zza drzwi dał się słyszeć głośny jęk. Akuszerka odstawiła kieliszek i znikła za drzwiami. Jęk szybko przerodził się w krzyk, który przez dłuższą chwilę wibrował w uszach stojących w drzwiach do pokoju Franciszka i Maryni. Przez kolejną godzinę przejmujący, chrapliwy głos Apolonii przeplatał się z głosem akuszerki wydającym jej jakieś polecenia i krótkimi momentami ciszy, które w uszach tych dwojga bezradnie kręcących się po kuchni brzmiały nie mniej strasznie. Minęła już chyba jedenasta i zmęczona Marynia przyłożyła się właśnie na ławie pod piecem, gdy z alkierza zawołała ją Półtorakowa. Franciszek też się poderwał, ale zniecierpliwiona akuszerka nie dała mu wejść.
– To babskie rzeczy, czekaj pan w kuchni i módl się, żeby szybko poszło. Marynia mi pomoże, ma wprawę, toć u jej matki niemal co rok prorok. Wie dziewczyna co i jak. Już widać dziecko – dodała litościwie, widząc jego nieszczęśliwą minę. – Tylko że żartowniś tyłkiem się wypiął na świat, na którym ma się pojawić, i bardzo męczy matkę, oj, męczy.
To powiedziawszy, wróciła do alkierza, skąd dochodziły teraz już nawet nie krzyki, tylko jakby rzężące postękiwania. Franciszkowi wydawały się one przerażające, wręcz zwierzęce, więc zatykając dłońmi uszy, próbował rzeczywiście się modlić, chociaż słowa modlitwy rwały mu się i umykały. Wreszcie gdzieś koło pierwszej zza drzwi doleciał go krzyk tak przeraźliwy, że aż zmartwiał. Potem zapadła cisza. Trwała długo, tak długo, że w końcu ruszył ku drzwiom, by sprawdzić, co jest jej przyczyną. Cieniutki, skrzeczący głosik rozległ się akurat w chwili, gdy naciskał klamkę. Blada, ale uśmiechnięta Marynia zastąpiła mu drogę i nie dała wejść.
– Zara, zara pan wejdzie, jak Półtorakowa zawoła. Tera nie wolno.
– Ale co? Urodziła? Wszystko dobrze? – wypytywał niespokojnie.
– Urodziła, urodziła. Dziewuszkę. Słabiuśka, ale Półtorakowa mówi, że będzie żyła. Przydusiło się niebożątko i w pierwszej chwili myślałyśmy, że nie dycha. Półtorakowa klepała ją i w nos jej dmuchała. Tera aż zsiniała od krzyku, a jak dziecko krzyczy, to mówią, że zdrowe – paplała, dając upust napięciu, w którym była od kilku godzin.
Nagle osłabły Franciszek usiadł na najbliższym krześle. Dziewczyna wróciła do alkierza, a po jakichś dziesięciu minutach wyszła i podała mu białe zawiniątko. Wziął je niezgrabnie i spojrzał na czerwoną, mniejszą od jego pięści twarzyczkę. Jeszcze do niego nie docierało, że trzyma własną córkę. Nagle wszystko wydało mu się nierzeczywiste, jakby to nie jego żona przed chwilą tak rozpaczliwie krzyczała, jakby to nie jego dziecko właśnie przyszło na świat. Siedział odrętwiały, aż z zamyślenia wyrwał go ponownie głos Maryni wołającej, że może wejść. Oddał jej zawiniątko i stanął w drzwiach.
Pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, był dziwny, mdlący zapach, w którym wyczuł krew, pot i coś jakby spirytus. W świetle dwóch lamp stojących na komodzie ujrzał Apolonię leżącą na wznak i przykrytą niemal po brodę kołdrą. Miała zamknięte oczy, a jej ładna buzia była nie do poznania zmieniona. Zaskoczony patrzył na upstrzoną siecią