Czarna Kompania. Glen Cook
Читать онлайн книгу.skorzystałem z rady Kapitana, choć była rozsądna. Byłem zbyt podenerwowany, by spać. Perspektywa nocnego marszu wstrząsnęła mną.
Kręciłem się wokół w poszukiwaniu starych przyjaciół. Kompania rozproszyła się wśród liczniejszych oddziałów w charakterze kadry przekazującej polecenia Kapitana. Niektórych ludzi nie widziałem od Lordów. Nie wiedziałem, czy jeszcze żyją.
Nie znalazłem nikogo poza Goblinem, Jednookim i Milczkiem. Goblin i Jednooki nie byli tego dnia bardziej rozmowni niż Milczek. To wiele mówiło o stanie morale.
Wlekli się uparcie naprzód ze wzrokiem wbitym w suchą ziemię. Rzadko jedynie czynili jakiś gest lub wypowiadali słowo mające podtrzymać całość naszej bańki pokoju. Maszerowałem ciężko obok nich. Wreszcie spróbowałem przełamać lody, mówiąc:
– Cześć.
Goblin chrząknął. Jednooki przez kilka sekund wpatrywał się we mnie złowieszczo. Milczek w ogóle nie przyjął do wiadomości mojej obecności.
– Kapitan mówi, że będziemy maszerować całą noc – powiedziałem. Czułem potrzebę, by kogoś jeszcze uczynić równie nieszczęśliwym, jak ja sam.
We wzroku Goblina było pytanie, dlaczego postanowiłem okłamać ich w taki sposób. Jednooki mruknął, że zamieni sukinsyna w ropuchę.
– Tym sukinsynem, którego będziesz musiał zamienić w ropuchę, jest Duszołap – powiedziałem z zadowoleniem w głosie.
Obrzucił mnie kolejnym złowieszczym spojrzeniem.
– Może potrenuję na tobie, Konował.
Jednookiemu nie spodobał się nocny marsz, więc Goblin natychmiast zaczął wychwalać geniusz człowieka, który wpadł na ten pomysł. Jednakże jego entuzjazm był tak wątły, że Jednooki nie zadał sobie trudu, by zareagować na zaczepkę.
Pomyślałem sobie, że spróbuję jeszcze raz.
– Wiecie, chłopaki, wyglądacie na równie skwaszonych jak ja.
Żadnej reakcji. Nawet nie odwrócili głów.
– Jak sobie chcecie.
Ja też upadłem na duchu. Stawiałem stopę za stopą, nie myśląc o niczym.
Przyszli po mnie i zabrali, żebym zajął się rannymi Elma. Było ich dwunastu. Na dziś to było wszystko. Buntownikom zabrakło wreszcie determinacji.
W czasie burzy ciemność zapadała szybko. Zachowywaliśmy się tak samo jak co dzień. Oddaliliśmy się nieco od buntowników, odczekaliśmy, aż burza się uspokoi, i rozbiliśmy obóz, rozpaliwszy ogień przy użyciu krzaków, które udało nam się zebrać. Tym razem jednak był to krótki odpoczynek. Trwał, dopóki nie pojawiły się gwiazdy. Spoglądały w dół z migotliwą drwiną. Mówiły nam, że na dłuższą metę cały nasz pot i krew nie mają doprawdy żadnego znaczenia. Wszystko, co zrobiliśmy, za tysiąc lat ulegnie zapomnieniu.
Podobne myśli opanowały wszystkich. W żadnym z nas nie kołatały się jakiekolwiek ideały czy żądza sławy. Chcieliśmy tylko dojść gdzieś, położyć się i zapomnieć o wojnie.
Wojna jednak nie chciała zapomnieć o nas. Gdy tylko Kapitan doszedł do wniosku, że buntownicy uwierzyli, iż rozbiliśmy obóz, rozkazał podjąć na nowo marsz, tym razem w poszarpanej kolumnie posuwającej się powoli przez pustkowia skąpane w świetle księżyca.
Mijały godziny, a my nigdzie nie dochodziliśmy. Krajobraz się nie zmieniał. Oglądałem się od czasu do czasu za siebie, by rzucić spojrzenie na ponownie rozszalały orkan, który Władczyni Burz rzuciła na obóz buntowników. Tym razem połyskiwały w nim błyskawice. Był bardziej gwałtowny niż wszystko, z czym mieliśmy do czynienia do tej pory.
Skryty w ciemności Stopień Łzy materializował się nadzwyczaj powoli. Był już widoczny od godziny, zanim zdałem sobie sprawę, że nie jest to ławica chmur wiszących nisko nad horyzontem. Zanim grunt zaczął się wznosić, gwiazdy przygasły i horyzont na wschodzie rozjaśniła poświata.
Stopień Łzy jest potężnym, dzikim łańcuchem górskim, niemal niemożliwym do przejścia, poza jedną stromą przełęczą, której zawdzięcza swą nazwę. Grunt wznosi się stopniowo, aż nagle przechodzi w strzeliste ściany i skaliste płaskowyże z czerwonego piaskowca, ciągnące się w obie strony przez setki kilometrów. W świetle poranka wyglądały one jak zwietrzałe blanki fortecy olbrzyma.
Kolumna weszła, wijąc się, do kanionu zatkanego przez stożki nasypowe. Zatrzymała się, dopóki nie utorowano drogi dla wozów. Wdrapałem się na szczyt urwiska, by popatrzeć na burzę. Zbliżała się w naszą stronę.
Czy zdążymy się przedostać, zanim nadejdzie Twardziej?
Blokadę spowodowała świeża lawina skalna. Pokrywała zaledwie niecałe pół kilometra drogi. Dalej ciągnęła się trasa, którą podążały karawany, zanim wojna położyła kres handlowi.
Ponownie spojrzałem na burzę. Twardziej posuwał się szybko. Jak sądzę, gnał go gniew. Nie zamierzał popuścić. Zabiliśmy jego szwagra i zaaranżowaliśmy schwytanie jego kuzynki…
Jakieś poruszenie na zachodzie przykuło moją uwagę. Cała ławica okrutnych frontów burzowych podążała w stronę Twardzieja. Walczyły pomiędzy sobą, aż dudniło. Potężna chmura oderwała się od nich i popędziła w stronę burzy piaskowej. Schwytani grają ostro.
Twardziej był uparty. Parł naprzód na przekór wszystkiemu.
– Hej! Konował! – zawołał ktoś. – Chodź no tutaj.
Spojrzałem w dół. Wozy pokonały już najtrudniejszy odcinek. Pora ruszać.
Na równinach od frontu burzy oddzieliła się kolejna chmura. Było mi niemal żal ludzi Twardzieja.
Wkrótce po tym, gdy dołączyłem do kolumny, ziemia zatrzęsła się. Urwisko, na które wszedłem, zadrżało, jęknęło i osunęło się w dół prosto na drogę. Następny prezencik dla Twardzieja.
Dotarliśmy do miejsca postoju na krótko przed nastaniem nocy. Nareszcie porządna okolica! Prawdziwe drzewa. Bulgocący strumyk. Ci, którzy mieli jeszcze choć trochę sił, przystąpili do okopywania się bądź gotowania. Reszta padła na ziemię tak, jak stała. Kapitan nikogo nie poganiał. W tej chwili najlepszym lekarstwem była sama możliwość odpoczynku.
Zasnąłem jak przysłowiowy suseł.
Jednooki obudził mnie nad ranem.
– Weźmy się do roboty – powiedział. – Kapitan chce mieć tu szpital.
Skrzywił się. Nawet w najlepszych momentach wygląda jak suszona śliwka.
– Podobno z Uroku ma nadciągnąć jakaś pomoc.
Jęczałem, kwękałem i przeklinałem, ale się podniosłem. Wszystkie mięśnie miałem sztywne. Kości obolałe.
– Następnym razem, gdy znajdziemy się w miejscu na tyle cywilizowanym, żeby mieli tam tawerny, przypomnij mi, żebym wypił za wieczny pokój – mruknąłem. – Jednooki, powinienem już iść na emeryturę.
– A kto nie powinien? Jesteś kronikarzem, Konował. Ciągle trujesz nam o tradycji. Wiesz, że dopóki nie wygaśnie nasz kontrakt, możesz opuścić Kompanię tylko na dwa sposoby – po naturalnej śmierci albo nogami do przodu. Włóż sobie w tę brzydką gębę coś do żarcia i bierzmy się do roboty. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż zabawa w pielęgniarkę.
– Coś jesteśmy radośni od rana, co?
– Jak pieprzona jutrzenka.
Nie przestawał utyskiwać, podczas gdy ja doprowadzałem się do stanu używalności.
Obóz