Czarna Kompania. Glen Cook
Читать онлайн книгу.strach, że – pomimo niewątpliwie korzystniejszej pozycji oraz wsparcia Schwytanych – coś pójdzie źle.
Może oni sami to zaaranżowali. Może krył się za tym Kapitan, albo nawet Duszołap. Być może nadeszło to w sposób naturalny, tak jak się to kiedyś działo…
Jednooki zszedł na dół w ślad za mną, skwaszony, opryskliwy, mruczący do siebie i szukający zaczepki. Jego droga skrzyżowała się ze ścieżką Goblina.
Goblin, który lubił się wylegiwać, wygrzebał się dopiero ze śpiwora. Napełnił miskę wodą i zaczął się myć. To kurduplowaty czyścioszek. Jednooki zauważył go. Dostrzegł szansę na wyładowanie na kimś swego podłego nastroju. Wymamrotał szereg dziwacznych słów i zaczął wykonywać osobliwe, niewysokie podskoki, które przypominały w części balet, a w części prymitywny taniec wojenny.
Woda Goblina uległa przemianie.
Poczułem to z odległości pięciu metrów. Przybrała odcień ohydnego brązu. Na jej powierzchni unosiły się wstrętne zielone bryły. Już z daleka robiła odrażające wrażenie.
Goblin podniósł się z imponującą godnością. Odwrócił się. Przez kilka sekund spoglądał w oczy złośliwie uśmiechającemu się Jednookiemu. Potem się ukłonił. Gdy z powrotem uniósł głowę, widniał na niej szeroki, żabi uśmiech. Otworzył usta i wypuścił z nich najbardziej przerażające, wstrząsające wycie, jakie w życiu słyszałem.
Podpalili się i biada durniowi, który wszedłby im w drogę. Cienie wokół Jednookiego rozpierzchły się. Wiły się po ziemi jak tysiąc spieszących się węży. Duchy zatańczyły, wypełzając spod skał, zeskakując z drzew, wyskakując z krzaków. Na przemian kwicząc, wyjąc i chichocząc, ścigały cieniste węże Jednookiego.
Duchy miały trochę ponad pół metra wzrostu i bardzo przypominały karłowatych Jednookich o dwukrotnie brzydszych twarzach oraz tyłkach przywodzących na myśl samice pawiana w okresie rui. Dobry smak zabrania mi opisywać, co robiły ze schwytanymi wężami.
Jednooki, któremu pokrzyżowano szyki, wyskoczył w powietrze. Zaklął, wrzasnął i zaczął toczyć pianę z ust. Dla nas, od dawna będących świadkami tych ekscentrycznych, obłąkańczych starć, było jasne, że Goblin, leżąc pośród zielska, czekał tylko, aż Jednooki zacznie.
Tym razem jednak Jednooki miał w kołczanie więcej niż jedną strzałę.
Przegnał węże. Teraz te same skały, krzaki i drzewa, które wypluły kreatury Goblina, wyrzygały z siebie ogromne, lśniące zielone żuki gnojarze. Wielkie robale rzuciły się na duchy Goblina, pozwijały je w kule i dołączając kolejne, potoczyły ku krawędzi urwiska.
Nie trzeba dodawać, że cała ta chryja ściągnęła publikę. Śmiech wyrwał się z naszych gardeł, gardeł starych żołnierzy, którzy od dawna obserwowali ten niekończący się pojedynek. Nowi dołączyli do nas, gdy tylko zdali sobie sprawę, że nie są to czary wyrwane spod kontroli.
Goblinowe duchy o czerwonych tyłkach zapuściły korzenie i nie dały się toczyć dalej. Wyrosły z nich wielkie rośliny drapieżne o paszczach ociekających śliną, mogące zamieszkiwać dżunglę z najokrutniejszego koszmaru. Klik-klask-chrup – na całym stoku skorupy pękały w zaciskających się roślinnych szczękach. To samo przeszywające dreszczem, wywołujące zgrzytanie zębów wrażenie, którego doznajesz, gdy zmiażdżysz wielkiego karalucha, rozchodziło się wzdłuż stoków zwielokrotnione, wywołując epidemię dreszczy. Przez chwilę nawet Jednooki zamarł bez ruchu.
Rozejrzałem się wkoło. Kapitan przyszedł się temu przyjrzeć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. To był bezcenny klejnot, ten uśmiech, rzadszy niż jaja roka. Jego towarzysze, oficerowie armii regularnej i dowódcy Gwardii, sprawiali wrażenie zakłopotanych.
Ktoś stanął tuż obok mnie, w intymnej, przyjacielskiej bliskości. Spojrzałem w bok i stwierdziłem, że stoję ramię w ramię, czy raczej łokieć w ramię, z Duszołapem. Schwytany nie jest szczególnie wysoki.
– Zabawne, nie? – zapytał jednym z tysiąca swych głosów.
Skinąłem nerwowo głową.
Jednooki zadrżał na całym ciele, podskoczył wysoko w powietrze, zawył i zajęczał, po czym opadł, miotając się i wierzgając nogami jak człowiek dotknięty atakiem padaczki.
Ocalałe żuki zbiegły się – cyk-cyk, klik-klak – w dwa kipiące stosy. Klekotały gniewnie czułkami. Ocierały się o siebie chityną. Ze stosów wzbił się brunatny smog, który utworzył grube sznury, powykręcane i połączone ze sobą. Stworzyły one zasłonę skrywającą podniecone owady. Dym skupił się w kuleczki, które podskakiwały, odbijając się coraz wyżej po każdym zetknięciu z ziemią. Wreszcie nie opadły w ogóle, lecz raczej zaczęły unosić się na wietrze, wypuszczając z siebie coś, co wyrosło w sękate paluchy.
Mieliśmy przed sobą stukrotnie większe od prawdziwych repliki zrogowaciałych łap Jednookiego. Te ręce zajęły się pieleniem monstrualnego ogrodu Goblina. Wyrywały rośliny z korzeniami i związywały ich łodygi w eleganckie, skomplikowane węzły żeglarskie, tworząc coraz to dłuższy warkocz.
– Mają więcej talentu, niż można by podejrzewać – stwierdził Duszołap – a marnują go na takie błahostki.
– Nie jestem tego pewien. – Wskazałem gestem na zebranych. To przedstawienie wywierało pozytywny wpływ na morale. Poczuwszy przypływ tej śmiałości, która ożywia mnie w nieoczekiwanych momentach, powiedziałem: – To są czary, które mogą docenić, niepodobne do opresyjnego, pełnego goryczy czarnoksięstwa Schwytanych.
Czarny morion pozostawał zwrócony ku mnie przez kilka sekund. Wyobraziłem sobie ognie płonące za wąskimi szparami na oczy. Nagle spod morionu wydobył się dziewczęcy chichot.
– Masz rację. Jesteśmy tak pełni ponurych myśli, posępnego mroku i przerażenia, że zarażamy tym całe armie. Łatwo jest zapomnieć o emocjonalnym wymiarze życia.
Jakie to dziwne, pomyślałem. Oto Schwytany ze szczeliną w swej zbroi. Duszołap uchylający jednej z zasłon skrywających jego tajemną istotę. Kronikarz we mnie poczuł trop opowieści i ruszył nim jak ogar.
Duszołap zbił mnie z tropu, jak gdyby odczytał moje myśli.
– Miałeś ostatniej nocy wizytę?
Głos kronikarskiego ogara umilkł w samym środku szczeknięcia.
– Miałem dziwny sen. O Pani.
Duszołap zachichotał. Brzmiało to jak niskie, basowe dudnienie. Ta nieustanna zmiana głosów może wstrząsnąć nawet najodporniejszymi. Mnie zbiła z pantałyku. Jego przyjacielskie zachowanie również mnie zaniepokoiło.
– Myślę, że się jej spodobałeś, Konował. Coś w tobie, jakiś drobiazg, pobudziło jej wyobraźnię, podobnie jak ona pobudziła twoją. Co miała do powiedzenia?
Coś ostrzegło mnie, bym był ostrożny. Pytanie Duszołapa było ciepłe i zadane bez namysłu, czuło się w nim jednak ukryte napięcie; najwyraźniej nie poruszył tej kwestii przypadkowo.
– Tylko słowa pocieszenia – odparłem. – Coś w tym sensie, że Stopień Łzy nie odgrywa wcale decydującej roli w jej planach. Ale to był tylko sen.
– Oczywiście. – Wyglądał na usatysfakcjonowanego. – Tylko sen.
Powiedział to jednak kobiecym głosem, którego używał w chwilach, gdy był najpoważniejszy.
Ludzie krzyczeli głośno „och!” i „ach!” Odwróciłem się, by sprawdzić, jak rozwija się pojedynek.
Gąszcz wyposażonych w paszcze roślin Goblina przekształcił