Czarna Kompania. Glen Cook
Читать онлайн книгу.się pomiędzy górami w niezliczonych serpentynach, tak że z góry wyglądała jak przekrzywione schody olbrzyma.
Jednooki i ja wzięliśmy do pomocy dwunastu ludzi i zaczęliśmy przenosić rannych do cichego gaju położonego wysoko nad spodziewanym polem bitwy. Poświęciliśmy godzinę na wygodne ich ułożenie i przygotowanie się do oczekujących nas zadań.
– Co to? – zapytał nagle Jednooki.
Zacząłem nasłuchiwać. Odgłosy przygotowań umilkły.
– Coś się dzieje – stwierdziłem.
– Ty masz łeb – odrzekł. – To na pewno ludzie z Uroku.
– Chodźmy zobaczyć. – Wylazłem z gaju i skierowałem się w dół, w stronę kwatery Kapitana. Gdy tylko wyszedłem spośród drzew, przybysze stali się wyraźnie widoczni.
Myślę, że było ich z tysiąc. Połowę stanowili żołnierze Gwardii Przybocznej Pani we wspaniałych mundurach. Reszta wyglądała na woźniców. Karawana wozów i inwentarza stanowiła widok bardziej radosny niż posiłki.
– Dziś w nocy uczta – zawołałem do Jednookiego, który podążał za mną. Przyjrzał się wozom z uśmiechem. Uśmiech będący wyrazem czystego zadowolenia w jego wykonaniu to zjawisko tylko odrobinę częstsze niż sławetne kurze zęby. Z pewnością warto to zapisać w tych Kronikach.
Z batalionem Gwardii przybył Schwytany zwany Wisielcem. Był on nieprawdopodobnie wysoki i chudy. Głowę miał wyraźnie przekrzywioną na jedną stronę. Jego twarz zastygła, obrzmiała jak u uduszonego. Podejrzewam, że mówienie sprawiało mu poważną trudność.
Był to piąty Schwytany, którego widziałem – po Duszołapie, Kulawcu, Zmiennokształtnym i Szept. Nie natrafiłem w Lordach na Glizdę i nie widziałem jeszcze Władczyni Burz, mimo że była blisko. Wisielec różnił się od tamtych. Inni z reguły nosili coś, by ukryć głowę i twarz. Z wyjątkiem Szept wszyscy przebywali przez stulecia pod ziemią. Ślady tych lat były bardzo wyraźne.
Duszołap i Zmiennokształtny wyszli Wisielcowi na spotkanie. Kapitan był w pobliżu, odwrócony do nich plecami. Słuchał dowódcy gwardzistów Pani. Przysunąłem się do nich w nadziei, że podsłucham, co mówią.
Gwardzista był wyraźnie niezadowolony z tego, że musiał oddać się pod dowództwo Kapitana. Nikt z regularnych żołnierzy nie lubił słuchać rozkazów świeżo przybyłego najemnika zza morza.
Podszedłem bliżej do Schwytanych i stwierdziłem, że nie rozumiem ani słowa z ich rozmowy. Mówili w języku TelleKurre, który wyszedł z użycia wraz z upadkiem Dominacji.
Czyjaś ręka dotknęła lekko mojej. Zaskoczony spojrzałem w dół, w szeroko otwarte, brązowe oczy Pupilki, której nie widziałem od wielu dni. Poruszała szybko palcami. Zacząłem już uczyć się jej znaków. Chciała mi coś pokazać.
Zaprowadziła mnie do namiotu Kruka, który znajdował się niedaleko od kapitańskiego. Wpełzła do środka i wróciła z drewnianą lalką. Jej wykonanie wymagało sporych umiejętności i zamiłowania do tego rzemiosła. Nie mogłem sobie wyobrazić, ile godzin Kruk musiał na to poświęcić. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak zdołał je znaleźć.
Pupilka spowolniła swą mowę gestów tak, żebym mógł za nią nadążyć. Nie byłem jeszcze w tym zbyt biegły. Powiedziała mi, że Kruk zrobił lalkę, tak jak się domyślałem, i teraz szyje dla niej ubrania. Zdawało jej się, że ma wielki skarb. Pamiętając wioskę, w której ją znaleźliśmy, nie mogłem wątpić, że była to najpiękniejsza zabawka, jaką kiedykolwiek miała.
To wiele mówiło o Kruku, który wydawał się tak gorzki, zimny i milczący, a noża – jak się zdawało – używał tylko w złowrogich celach.
Pupilka i ja rozmawialiśmy ze sobą przez kilka minut. Jej myśli są cudownie bezpośrednie. Stanowią odświeżający kontrast w świecie pełnym podstępnych, zakłamanych, nieprzewidywalnych, spiskujących ludzi.
Poczułem uścisk dłoni na ramieniu, w połowie gniewny, w połowie przyjacielski.
– Kapitan cię szuka, Konował.
Ciemne oczy Kruka lśniły w blasku księżyca w kwadrze jak obsydian. Udawał, że lalka jest niewidzialna. Zrozumiałem, że lubi uchodzić za twardziela.
– Dobrze – powiedziałem. Wykonałem gest oznaczający pożegnanie.
Lubiłem uczyć się od Pupilki, a ona lubiła uczyć mnie. Myślę, że dawało jej to poczucie własnej wartości. Kapitan zastanawiał się, czy nie kazać wszystkim nauczyć się języka migowego. Byłoby to cennym wzbogaceniem naszych tradycyjnych, lecz niewystarczających sygnałów bitewnych.
Gdy przyszedłem, Kapitan spojrzał na mnie złowrogo, lecz oszczędził mi wykładu.
– Twoi nowi pomocnicy i zaopatrzenie już tam są. Wskaż im, dokąd mają iść.
– Tak jest.
Zaczął odczuwać ciężar odpowiedzialności. Nigdy dotąd nie dowodził tak wieloma ludźmi, w sytuacji tak trudnej, mając rozkazy tak niewykonalne i przyszłość tak niepewną. Z jego punktu widzenia wyglądało na to, że poświęcą nas, by zyskać na czasie.
My, ludzie z Kompanii, nie rwiemy się zbytnio do walki. Stopnia Łzy nie da się jednak utrzymać podstępem.
Wyglądało na to, że nadszedł kres.
Nikt nie zaśpiewa pieśni na naszą cześć. Jesteśmy ostatnią z Wolnych Kompanii z Khatovaru. Nasze tradycje i wspomnienia żyją wyłącznie w tych Kronikach. Jedynie my przywdziejemy żałobę po sobie samych.
Kompania przeciw całemu światu. Tak było i tak będzie zawsze.
Pomoc, którą przysłała mi Pani, składała się z dwóch wykwalifikowanych chirurgów wojskowych i dwunastu uczniów o różnym poziomie umiejętności, jak również pary wozów wyładowanych po brzegi sprzętem medycznym. Byłem wdzięczny. Teraz miałem szansę na uratowanie kilku ludzi.
Zaprowadziłem nowo przybyłych do swego gaju, wyjaśniłem im, w jaki sposób pracuję, i dopuściłem do pacjentów. Upewniwszy się, że nie są całkowicie niekompetentni, oddałem szpital w ich ręce i wyszedłem.
Byłem niespokojny. Nie podobało mi się to, co działo się z Kompanią. Przybyło jej zbyt wielu ludzi i zadań. Zginęło dawne poczucie wspólnoty. Były czasy, że codziennie widywałem każdego z naszych ludzi. Teraz niektórych nie widziałem ani razu od chwili klęski w Lordach. Nie wiedziałem, czy zostali zabici, czy są żywi, czy w niewoli. Czułem niemal neurotyczny lęk, iż niektórzy z nich zginęli i zostaną zapomniani.
Kompania jest naszą rodziną. Poczucie braterstwa stanowi jej siłę napędową. W tych dniach, z tymi wszystkimi nowymi typkami z północy, główną siłą utrzymującą jej całość są rozpaczliwe próby czynione przez braci celem odzyskania dawnej bliskości. Wszystkie twarze naznaczone są piętnem tego wysiłku.
Podszedłem do jednego z wysuniętych posterunków znajdujących się ponad miejscem, w którym strumień wpadał w głąb kanionu. Daleko, daleko w dole, poniżej poziomu mgły, leżało małe lśniące jeziorko. Wypływała z niego wąska strużka, kierująca się w stronę Wietrznej Krainy. Nie docierała do celu swej podróży. Przeszukałem wzrokiem chaotyczne szeregi wież i wzgórz z piaskowa. Fronty burzowe, poprzedzane lśniącymi mieczami błyskawic, uderzały z dudnieniem w pustkowia, przypominając mi, że kłopoty są niedaleko.
Twardziej posuwał się naprzód, pomimo furii Władczyni Burz. Dotrze do nas jutro, pomyślałem. Zastanowiłem się, jak wielkie straty zadały mu burze. Z pewnością niewystarczająco wielkie.
Dostrzegłem brązowego kolosa, który człapał