Czarna Kompania. Glen Cook
Читать онлайн книгу.buntownicy, pomyślałem. Ugotowani w parze jak homary…
Byłem wcześniej niezadowolony, gdyż Schwytani nie popisali się wieloma spektakularnymi wyczynami. Przestałem być. Miałem trudności z utrzymaniem kolacji w żołądku, gdy zastanowiłem się nad zimną, okrutną kalkulacją, która musiała poprzedzić tę akcję.
Cierpiałem z powodu jednego z tych kryzysów sumienia znanych każdemu najemnikowi, które niewielu ludzi niewykonujących naszego zawodu potrafi zrozumieć. Mam za zadanie pokonać wrogów mojego pracodawcy. Z reguły wszystkimi dostępnymi środkami. Ponadto niebiosa wiedzą, że Kompania nierzadko służyła łajdakom o czarnym sercu. W tym, co się działo na dole, było jednak coś szczególnego. Spoglądając wstecz, myślę, że wszyscy to poczuliśmy. Być może wrażenie to wyrosło z zagłuszanego poczucia solidarności z naszymi braćmi żołnierzami, którzy ginęli bez szansy obrony.
Mamy w Kompanii pewne poczucie honoru.
Ryk ulewy i pary ucichł. Odważyłem się wrócić na swój punkt obserwacyjny. Poza drobnymi plamami jasności w kanionie było ciemno. Poszukałem wzrokiem Schwytanego, którego widziałem uprzednio. Zniknął.
W górze kometa wyłoniła się zza ostatnich chmur, mącąc ciemność nocy jak mały, drwiący uśmieszek. Jej ogon był wyraźnie zagięty. Ponad horyzontem w kształcie zębów piły księżyc rzucił ostrożne spojrzenie na umęczoną ziemię.
Z tamtego właśnie kierunku dobiegł dźwięk rogów. W ich cynowych głosach wyraźnie słyszalna była nuta paniki. Ten dźwięk ustąpił miejsca zmąconym przez odległość odgłosom bitwy. Tumult szybko narastał. Wyglądało na to, że walki są zawzięte i chaotyczne. Skierowałem się w stronę prowizorycznego szpitala. Byłem pewny, że wkrótce znajdzie się dla mnie robota. Z jakiegoś powodu nie byłem szczególnie zdziwiony czy niespokojny.
Posłańcy przemknęli obok mnie, kierując się ku swoim celom. Kapitan dokonał bardzo wiele z tymi maruderami. Odbudował w nich poczucie porządku i dyscypliny.
Coś przeleciało z szumem ponad nami. Człowiek siedzący na ciemnym prostokącie pognał w dół w świetle księżyca, przechylony w stronę, z której dobiegał tumult. Duszołap na swym latającym dywanie.
Otoczyła go lśniąca, jasnofiołkowa poświata. Dywan zakołysał się gwałtownie i ześliznął o dziesięć metrów w bok. Światło przygasło, jak gdyby wchłonięte przez Schwytanego, i zniknęło. Zostały mi tylko mroczki przed oczyma. Wzruszyłem ramionami i wdrapałem się na wzgórze.
Pierwsi ranni dotarli do szpitala przede mną. Właściwie ucieszyłem się z tego. Wskazywało to na sprawność i umiejętność zachowania zimnej krwi pod ostrzałem nieprzyjaciela. Kapitan dokonał cudów.
Harmider czyniony przez kompanie posuwające się przez ciemność potwierdził moje podejrzenia, iż nie był to jedynie pozbawiony większego znaczenia atak ze strony ludzi, którzy na ogół unikali mroku (noc należy do Pani). W jakiś sposób obeszli nas z flanki.
– Cholera, najwyższy czas, żebyś pokazał swój wstrętny pysk – warknął Jednooki. – W tamtą stronę. Do sali operacyjnej. Kazałem im zacząć ustawiać światła.
Umyłem się i zabrałem do dzieła. Ludzie z Uroku dołączyli do mnie. Przystąpili do roboty z wielkim zapałem. Po raz pierwszy od chwili, gdy wstąpiliśmy na służbę Pani, poczułem, że mogę rannym w czymś pomóc.
Nie przestawali oni jednak napływać. Hałas wzmagał się nieustannie. Wkrótce stało się jasne, że natarcie poprzez kanion stanowiło jedynie dywersję. Cały ten efektowny pokaz przyniósł niewiele korzyści.
Na niebie widniały już barwy jutrzenki, gdy uniosłem wzrok, by ujrzeć spoglądającego na mnie obdartego Duszołapa. Wyglądał, jakby upieczono go na wolnym ogniu, polewając przy tym czymś niebieskawym, zielonkawym i paskudnym. Biła od niego woń dymu.
– Zacznij ładować wozy, Konował – powiedział swym rzeczowym, kobiecym głosem. – Kapitan przyśle ci dwunastu pomocników.
Wszystkie pojazdy, łącznie z tymi, które przybyły z południa, zatrzymały się ponad moim szpitalem polowym. Spojrzałem w tamtą stronę. Wysoki, chudy osobnik o krzywej szyi poganiał woźniców, każąc im zaprzęgać konie.
– Bitwa idzie kiepsko? – zapytałem. – Zaskoczyli was, co?
Duszołap zignorował moją ostatnią uwagę.
– Osiągnęliśmy większość celów. Pozostało nam tylko jedno zadanie do wypełnienia. – Głos, który wybrał, był głęboki, dźwięczny i spokojny, odpowiedni do wygłaszania przemówień. – Wynik bitwy jest sprawą otwartą. Za wcześnie jeszcze o tym mówić. Wasz Kapitan dał tej hołocie kręgosłup. Ruszaj jednak ze swoimi rannymi, żeby nie dosięgła was klęska.
Kilka wozów toczyło się już ze skrzypieniem w naszą stronę. Wzruszyłem ramionami, przekazałem rozkazy moim ludziom i zwróciłem się ku następnemu pacjentowi, który potrzebował mojej pomocy. Pracując, zapytałem Duszołapa:
– Jeśli szale wciąż się ważą, to czy nie powinieneś bić się teraz z buntownikami?
– Wykonuję polecenia Pani, Konował. Nasze cele zostały już niemal osiągnięte. Wyeliminowaliśmy Guzdrałę i Ćmę. Podkradacz został ciężko ranny. Podstęp Zmiennego się udał. Pozostaje nam tylko pozbawić buntowników generała.
Ogarnęła mnie konfuzja. Najrozmaitsze myśli ujawniły się, torując sobie drogę do mych ust.
– Czy nie powinniśmy spróbować rozbić ich tutaj? Ta północna kampania kosztowała Krąg wiele. Najpierw Zgarniacz, potem Szept, a teraz Guzdrała i Mól.
– A Podkradacz i Twardziej czekają w kolejce. Tak jest. Biją nas raz za razem, lecz każdorazowo przypłacają to utratą źródła swej siły. – Spojrzał w dół zbocza, w kierunku małej grupy jadącej w naszą stronę. Kruk podążał na jej czele. Duszołap spojrzał w stronę miejsca postoju wozów. Wisielec przestał gestykulować. Wydawało się, że nasłuchuje.
Nagle Duszołap znowu zaczął mówić:
– Szept uporała się z murami Mrozu. Glizda przedostał się przez zdradzieckie menhiry na Równinie Strachu i zbliża się do przedmieść Łomotu. Bezgębny jest teraz na Równinie. Posuwa się ku Stodołom. Mówią, że ostatniej nocy Paczka popełnił samobójstwo w Adzie, by uniknąć pojmania przez Gnatołama. Sprawy nie wyglądają tak beznadziejnie, jak ci się zdaje, Konował.
Niech mnie diabli, jeśli nie – pomyślałem. To wszystko na wschodzie. My jesteśmy tutaj. Nie cieszyły mnie zwycięstwa odniesione na drugim końcu świata. Tu dostawaliśmy w skórę. Jeśli buntownicy przedrą się do Uroku, wszystko, co wydarzyło się na wschodzie, nie będzie miało znaczenia.
Kruk zatrzymał swą grupę i podszedł do mnie.
– Co im każesz zrobić?
Założyłem, że przysłał go Kapitan, byłem więc pewny, że to on nakazał odwrót. On nie zgodziłby się być marionetką w rękach Duszołapa.
– Wsadźcie rannych na wozy. – Woźnice ustawiali się już w zgrabnym ogonku. – Wyślijcie z każdym wozem ze dwunastu chodzących. Ja, Jednooki i reszta będziemy dalej rżnąć i zszywać. Słucham?
W jego oku coś błysnęło. Nie spodobało mi się to. Spojrzał na Duszołapa. Ja też.
– Jeszcze mu nie powiedziałem – stwierdził tamten.
– Czego? – Wiedziałem, że nie spodoba mi się to, co usłyszę.
Atmosfera była jakaś nerwowa, zapowiadająca złe wieści. Kruk uśmiechnął się. Nie był to uśmiech szczęścia, lecz raczej rodzaj okropnego