Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
coś zażartują, a pani jak i ja szast-prast i już jest dowcip, że można zrywać bokobrody.

      – Boki chyba?

      – Boki to mają trójkąty równoboczne. A ludzie to jak mają brody z boku, to są bokobrody. A brody mają stare dziady i stare…

      – Brody to mają stare kawały! – Rozbawiona i najwyraźniej zadowolona kierowniczka wskazała na fotel ustawiony pod ścianą. – Pan se siednie, to se pogadamy jeszcze, a ja się za czymś zimnym do picia zakręcę. To co, pewnie jakieś piwko panowie wypijecie, jak rozumiem?

      – Jeśli nie kłopot. – Makarczuk się uśmiechnął, zdejmując czapkę z głowy.

      – Jaki to kłopot, panie Tadziu kochany – powiedziała, przeciskając się obok niego przez drzwi. – Zaraz przyniosę. Proszę się rozgościć.

      Sierżant rozsiadł się wygodnie w fotelu. Młodemu wskazał ręką krzesło naprzeciwko. Uważnie spojrzał na szeregowca, skubiąc przy tym wielkie wąsisko. Nagle, jakby o czymś sobie przypomniał, uderzył się dłonią po kieszeni olimpijki. Wydobył z niej paczkę popularnych. Jednego włożył do ust, potem spojrzał jeszcze raz na Blaszkowskiego i w końcu wysunął rękę z papierosami w jego kierunku.

      – Nie, dziękuję, obywatelu sierżancie. Ja nie palę papierosów.

      Makarczuk schował paczkę i przypalił popularnego ruską metalową zapalniczką na benzynę. Po chwili niewielkie pomieszczenie wypełnił śmierdzący dym.

      – Słuchaj, jak będziesz tak gadał z ludźmi, to niczego się nie dowiesz – zaczął znający życie jak mało kto sierżant. – Dziękuję, przepraszam bardzo, ależ oczywiście, co to, kurwa, za język? Ty nie jesteś kelner, tylko milicjant. Oni mają czuć respekt przed mundurem i funkcjonariuszem.

      Blaszkowski spojrzał na niego ze zdziwieniem.

      – Wie pan, mama zawsze mi mówiła, że więcej zdziałasz uprzejmością niż złością.

      – No i masz mądrą mamę! – Dzielnicowy roześmiał się, rozbrojony szczerością chłopaka. – Ale to jest milicja, a nie dom. Ludzie muszą wiedzieć, że ty jesteś władza, to znaczy się ten, przedstawiciel władzy. Masz mieć minę twardego faceta, który ma za sobą autorytet państwa, a na sobie mundur…

      – A w ręce pałę…

      – Jak trzeba, to i pałę.

      – Ja myślę, że ludzie powinni nas szanować, a nie bać się.

      – Jak jest strach, to jest i szacunek. Jak jesteś taki mądry, to spróbuj szacunku z tym śmierdzielem – mówiąc to, wskazał przez okno na ceglany, pomalowany na biało, przysklepowy śmietnik, w którym grzebał jakiś facet. – Widzisz tego penera przy kiblach na śmieci? To jest Frankowski. Bez stałego meldunku, znaczy się taki bezdomny kloszard. On tu se łazi po dzielnicy, grzebie w śmietnikach i śpi po klatkach schodowych, ale jako osobowe źródło informacji kompletnie nieprzydatny. Nie lubi milicji, bo dostał parę razy wpierdol. Spróbuj, synu.

      Drzwi do biura otworzyły się i do środka weszła uśmiechnięta kierowniczka, trzymając dwa półlitrowe poznańskie.

      – Są, ale niestety ciepłe, no jak to latem… Bo lodówki już od pół roku nie działają. W PSS-ach mi powiedzieli, że nie ma części zapasowych i nie będzie, bo nasze to na licencji włoskiej są i części na wymianę się nie sprowadza. A innych na dopasowanie też nie ma, to piwo jest takie, jakie jest, i nic się z tym nie da zrobić. Gierek kupił lodówki, ale o częściach nie pomyślał i dupa blada.

      – Może być i blada, byle zgrabna była, he, he, he!

      – Hi, hi! Zgrabne to muszą być nogi – zauważyła kobieta.

      – Nogi oczywiście się liczą, ale ino na początku.

      – Jak to?

      – Bo później idą na bok! He, he, he! – Rechoczący milicjant złapał się za brzuch, a kierowniczka aż musiała oprzeć się o blat biurka. Widać, że oboje doskonale się rozumieli. Młody milicjant najwyraźniej nie pasował do tego towarzystwa.

      – To ja w takim razie pójdę porozmawiać z tym tam…

      – Idź, idź. – Makarczuk pokiwał głową. – Ale piwa se możesz wypić.

      – Ja piwa nie piję, obywatelu sierżancie.

      – To idź se na sklep i kup oranżadę, a ja se tu z panią kierowniczką chwilkę pogadam.

      Blaszkowski wstał z krzesła i założył czapkę. Wcale nie chciało mu się oranżady. Chciał za to pogadać z tym kloszardem. Swoją drogą ciekawe, myślał chłopak, skąd ten dzielnicowy, który nie wyglądał na poliglotę, znał to francuskie określenie bezdomnego.

      Wyszedł z biura i zamknął za sobą drzwi, ukłoniwszy się przedtem grzecznie sklepowej, która pożegnała go promiennym uśmiechem. Szybko pokonał niewielki korytarzyk i znalazł się na zewnątrz. Ciężarówki z flaszkami już nie było. Mleczarze uwinęli się z robotą błyskawicznie i odjechali. Był za to bezdomny, który długim prętem rozgrzebywał zawartość kolejnego aluminiowego kubła na śmieci.

      – Przepraszam pana bardzo, czy można panu zająć chwilkę?

      Facet najpierw zastygł w bezruchu, po czym powoli się odwrócił. Gdy dostrzegł milicjanta, otworzył szeroko usta w niemym zdumieniu.

      – Nazywam się Mariusz Blaszkowski. Jestem z Milicji Obywatelskiej. Słyszałem, że jest pan najlepiej poinformowanym człowiekiem na dzielnicy, podobno pan wie tutaj wszystko o wszystkich…

      Butelka po wódce, którą miejscowy pener Frankowski wygrzebał właśnie z pojemnika na śmieci, wypadła mu z ręki i z łoskotem poturlała się pod nogi milicjanta. Ten schylił się, podniósł ją i podał mężczyźnie.

      – Łe tej, koniec Dymbiec! Szkieły zaczynają gadać ludzkim głosem – wymamrotał kloszard, któremu dotąd wydawało się, że już nic nie jest w stanie go zdziwić.

      Godzina 9.40

      W podziemiach Zakładu Medycyny Sądowej śmierdziało jak w dobrym miejskim szalecie. Marcinkowski nie znosił tego miejsca, bo miał wrażenie, że charakterystyczny gęsty zapach chloru zmieszanego z formaliną przesiąka nie tylko ubranie, ale i przenika całe ciało. Dziś musieli tu jednak przyjść z Brodziakiem, żeby porozmawiać z anatomopatologiem. W korytarzu czekali zaledwie dwadzieścia minut, a już każdy wypalił przynajmniej po trzy papierosy. Ale palenie nie przynosiło ulgi, bo dym wydawał się jakiś słodki i zawiesisty. Poza tym złe samopoczucie kapitana Marcinkowskiego spowodowane było też przez dotkliwe ssanie w żołądku. Wszystko przez tego kielicha, którego wypił rano. Od dawna powtarzał sam sobie, że nie dotknie alkoholu przed południem, ale co było robić? W tej pracy inaczej się nie dawało przeżyć dnia. Tu pili wszyscy i to codziennie. A on nie bardzo potrafił odmawiać, żeby nie pomyśleli, że jest niekoleżeński albo – co gorsza – że się wywyższa i nie chce bratać z podkomendnymi. Dlatego najczęściej nie odmawiał. Chociaż później żałował, tak jak teraz. Miras chyba nie ma takich dylematów, zastanawiał się, spoglądając na kolegę, który siedział obok na drewnianym, zielonym taborecie. Brodziak z papierosem w ustach najspokojniej w świecie czytał sobie „Głos Wielkopolski”.

      – Co tam, panie, w polityce? – zagadnął go Marcinkowski, gasząc jednocześnie resztkę radomskiego w pordzewiałej popielniczce na wysokiej nóżce.

      – W polityce jak zwykle wielkie gówno, ale w gospodarce to nam się dopiero dzieje – odparł porucznik wpatrzony w pierwszą stronę gazety.

      – Co? Czyżby udało nam się już wyprzedzić w rozwoju NRD? A może przegoniliśmy Związek Radziecki?

      – Chwilowo nie, ale jesteśmy na najlepszej drodze. Sukces goni sukces.


Скачать книгу