Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Читать онлайн книгу.na brzuchu. Oczom współtowarzysza niewoli ukazał się piękny obraz przedstawiający twarz kobiety z otwartymi ustami. Tatuaż był bardzo realistyczny dzięki temu, że środek ust stanowił wklęsły pępek. – Patrz, gościu! – chudzielec napiął brzuch, a potem szybko go wciągnął. Usta kobiety poruszyły się, rozwarły szeroko, by zaraz się przymknąć.
– O Boże, jakby laskę robiła – stwierdził z zachwytem w głosie ten z obitym pyskiem.
– I to jest prawdziwa sztuka. – Właściciel tatuażu spuścił koszulę i wrócił na swoją pryczę.
Bezpośrednim powodem zatrzymania Zbysława Klimczaka był jego talent plastyczny. Znany był bowiem w swoim środowisku jako artysta od dziergania, czyli facet, który robi piękne tatuaże. Fachu nauczył się jakieś dwadzieścia lat wcześniej we Wronkach, gdzie odsiadywał pierwszy w swym życiu wyrok za rozbój. Później drobnych wyroków było jeszcze kilka, a nabyta w młodości umiejętność dziergania przydawała się podczas odsiadek. Zdobył szacunek i uznanie, a każde jego pojawienie się pod celą współwięźniowie witali z prawdziwą radością. Zapewniał bowiem grypsującym kolegom obfitość wszelkich deficytowych dóbr, które były zapłatą za jego umiejętności. Oni dawali mu ochronę i spokój twórczy, on zaś mógł pracować dla dobra socjalistycznej wspólnoty polskiego więziennictwa.
Dziś, parę minut po ósmej rano, dzielnicowy z Łazarza odwiedził go w jego mieszkaniu przy ulicy Strusia i poinformował, że jest do niego parę pytań i musi na chwilę zostać doprowadzony na komisariat.
– Ten mój dzielnicowy, Kryspin Obrębski to jest normalny facet, chociaż szkieł – opowiadał Klimczak swojemu nowemu koledze o okolicznościach zatrzymania. – I on mnie powiada, że niby dla uspokojenia nerwowego, że się rozchodzi ino o dziary, a nie o jakieś lewe sanki, i że na spotkanie zaprosił mnie ten rudy Brodziak z komendy wojewódzkiej. Znasz gościa? – zapytał obitego. Ten pokręcił głową. Bo owszem znał Brodziaka i do tego rudego, ale jakieś dwadzieścia lat temu ze szkoły, a o milicjancie Brodziaku nigdy nie słyszał.
– Brodziaka Mirasa ze szkoły podstawowej to znałem, z czterdziestki, co jest na rogu Garbar i Solnej, ino że tamten był niezłym wywijasem i pewnie dziś jest porządnym bandytą, a nie szkiełem.
– To ten sam – stwierdził artysta. – Zeszedł całkiem na psy i teraz jest gliną.
– Nie może być. – Pokiereszowany nie mógł uwierzyć. – Ludzie to jednak mają nasrane w głowie…
– No i ten dzielnicowy mi powiada, że na Chłapowskiego to tylko po to, żebym się nie rozmyślił wew międzyczasie, bo Brodziak potrzebuje ode mnie konsultacji artystycznych. Co było robić, musiałem iść, ale nie po dobroci, żeby obciachu na ulicy nie było, że ze szkiełem się człowiek porządny szlaja. Dałem się zaobrączkować, tak żeby każdy widział, że idę siedzieć, a nie na ksiuty na dzielnicę.
Znowu szczęknęły drzwi celi. Strażnik wszedł do środka i na najbliższej pryczy rozłożył gazetę, w którą zawinięte były niedopałki zebrane z popielniczek na korytarzu komisariatu.
– Jak skręcicie, dajcie znać, to dam wam ogień.
– Tak jest, panie dowódco. Z pana to jest porządny gość, całkiem jakby nie szkieł – stwierdził z podziwem Zbyniu Klimczak i zaraz zabrał się do wykruszania tytoniu z petów. Palenia mieli tu na dwa dni, ale nie przewidywał, żeby jego przymusowy pobyt w tym miejscu trwał tak długo. W końcu nie był byle kim, ale konsultantem od kwestii artystycznych.
Godzina 9.20
Milicyjna nyska przejechała przez rondo Kopernika. Jeśliby spytać któregoś z mieszkańców Poznania, gdzie znajduje się rondo, któremu patronuje wielki astronom, wielu miałoby z tym poważny kłopot. Mimo że było w samym centrum, mało kto wiedział, że tak się właśnie nazywa. Wszyscy za to znali nazwę Kaponiera pochodzącą jeszcze z czasów przed pierwszą wojną, kiedy to w tym miejscu mieściła się kaponiera właśnie, czyli skład amunicyjny poznańskiej twierdzy.
Chorąży Teofil Olkiewicz całe życie mieszkał w Poznaniu, a o rondzie Kopernika nawet nie słyszał. Zresztą co go mogło obchodzić jakieś okrągłe skrzyżowanie. Szczególnie dzisiaj, kiedy miał ważniejsze sprawy na głowie. Musiał bowiem rozstrzygnąć pewną istotną kwestię, czyli dokąd pojechać, bo obiecujących i atrakcyjnych miejsc było kilka w okolicy i każde przed człowiekiem o szerokich horyzontach, a za takiego się właśnie uważał, otwierały wiele możliwości.
– To dokąd w końcu jedziemy, Teoś? – zapytał kierowca nyski, plutonowy Grzechu Kowal, wielki jak dwudrzwiowa szafa mężczyzna, który z trudem mieścił się za kierownicą.
– Zara, zara, ino się zastanowię – odpowiedział wyrwany z zamyślenia chorąży. – Jedź prosto.
– No jadę przecież.
– Sprawdzę ino w kalendarzyku. – Wydobył z kieszeni swojej wysłużonej, popielatej marynarki notesik i zaczął szybko przerzucać kartki. A nie był to zwyczajny notatnik. To w nim właśnie Teofil miał zapisane adresy melin i burdeli w całym Poznaniu. Przy każdym adresie były daty. Kilka przekreślonych i jedna, ostatnia, bez skreślenia. Daty informowały skrupulatnego właściciela notesu, kiedy ostatnim razem odwiedził konkretny przybytek. Notował to dlatego, by jak dobry pasterz nie pomylić się i zbyt często nie nawiedzać tego samego miejsca. Stosował płodozmian i dzięki temu meliny pod jego nadzorem tylko raz na jakiś czas musiały się z nim dzielić swoim towarem. Teraz w notesie szukał takiej, gdzie był dość dawno, a która jednocześnie dawała szansę zatrzymania za jednym razem jak największej liczby podejrzanych elementów. Była to ciężka praca analityczna, dlatego Olkiewicz spocił się, przeglądając zapiski strona po stronie.
Wreszcie trafił na obiecujący adres i uśmiechnął się szeroko. Właściwie to znalazł dwa równie dobrze rokujące i teraz musiał dokonać wyboru. Był więc zadowolony z dzisiejszego poranka. I przede wszystkim z tego, że jego przełożony, kapitan Marcinkowski, kazał mu zostawić papiery i zająć się konkretnymi sprawami. Nienawidził siedzenia za biurkiem i jak sam mówił, był stworzony do roboty na ulicy.
Zadanie, które mu właśnie przydzielono, nie było skomplikowane. Podczas gdy dwaj starsi stopniem oficerowie pojechali do Zakładu Medycyny Sądowej oglądać jakieś trupy, on miał dokonać zatrzymań elementów podejrzanych. Takie działania miały swoje dobre strony. Milicja wykazywała się natychmiastową skutecznością, bo do aresztu śledczego trafiało zazwyczaj kilkanaście osób z półświatka. Co prawda tylko na przepisowe czterdzieści osiem godzin, bo trzeba by było prawdziwego cudu, aby w takiej łapance wpadł w milicyjną sieć ktoś, kto miałby coś wspólnego z aktualnym dochodzeniem. Zatrzymanych pakowano więc do śledczego, po jakimś czasie przeprowadzano rutynowe przesłuchanie i wypuszczano do domu. Ale liczył się przede wszystkim doraźny efekt, ten dla zwierzchników i kontrolerów ich poczynań z ramienia aparatu partyjnego. Przed upływem kilku godzin od rozpoczęcia śledztwa za kratkami siedziało już kilkunastu miejscowych penerów i można to było spokojnie wpisać do akt. Nikt więc nie mógł powiedzieć, że w sprawie nic się nie robi. To dawało trochę czasu na właściwe śledztwo, które mogło spokojnie nabierać tempa.
Teoś żałował tylko, że o akcji dowiedział się tak późno, bo gdyby wiedział od rana, już miałby trójkę zatrzymanych. No może dwójkę, bo tej z tatuażem na nodze, która była dla niego taka miła, to raczej by nie zatrzymał. Ale tego chudego i tego drugiego, który nawet się nie obudził przez cały czas, gdy milicjanci byli w mieszkaniu, to z przyjemnością by przymknął. Ale musiałby mieć gość minę, gdyby się nagle przebudził w celi, a nie w kuchni, w której zasypiał, pomyślał Teofil i zaśmiał się w głos, wyobraziwszy sobie tę sytuację.
Był jeszcze jeden istotny aspekt tej zasłony dymnej, który sprawiał, że Olkiewicz naprawdę lubił to zajęcie. Podczas takich rutynowych zatrzymań milicjanci nie jechali