Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
tłumaczyła kierowniczka baru Józefiakowa natrętnym klientom. – Bar jest do konsumpcji, a nie do wycierania pyska serwetkami. A jak kto jest kulturalny, to nosi swoją chustkę do nosa.

      Marcinkowski zawsze miał własną chusteczkę, jednak nie żeby wycierać się po jedzeniu, ale żeby mieć w co wysiąkać nos. Przychodził do baru mlecznego dość często na wczesne śniadania w porze, kiedy jeszcze w komendzie bufet był nieczynny. Miał blisko, a poza tym było tu tanio. Zaglądał tu z jednego jeszcze powodu – z przyzwyczajenia. Jadłodajnia była w tym miejscu, odkąd pamiętał, czyli od zawsze. Miał wrażenie, że w tym zwariowanym świecie, w którym wszystko zmieniało się błyskawicznie, bar mleczny jest jedynym pewnym punktem, a jego jadłospis z kolorowymi literkami, przypinanymi do plastikowej tablicy, wciąż ten sam od lat, to gwarant życiowej stabilizacji. Dwa ramiona jadłospisu były jak tablica z dziesięcioma przykazaniami. Po pierwsze, pierogi leniwe, po drugie, naleśniki, po trzecie – fasolka po bretońsku. Tyle że tych przykazań żywieniowych w odróżnieniu od biblijnych było około trzydziestu. Na szczęście i jedne, i drugie pozostawały niezmienne. Na śniadanie najczęściej zamawiał fasolkę. Była kiepsko doprawiona, więc dosypywał do niej sporo pieprzu ziołowego, który stał na bufecie. Normalny pieprz zniknął z baru chyba wtedy, gdy zabrakło serwetek, i nic nie wskazywało na to, że kiedyś powróci. W sklepach nie można było go dostać za żadną cenę, więc kupowało się na targu albo przywoziło z wycieczek do demoludów. Państwowy bar nie mógł sobie pozwolić na takie fanaberie jak porządne przyprawy. Tu się spożywało, a nie jadło.

      Swoją drogą, ciekawe, myślał kapitan, czy w Bretanii to danie jest tak popularne jak u nas na przykład bigos. Nie miał pojęcia, ale zakładał, że Francuzi jako znani w świecie smakosze fasolkę lepiej doprawiają. Nie mógł jednak tego sprawdzić osobiście, bo nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek miał uzyskać zgodę resortu na wyjazd do Francji. Chyba że ta dołączyłaby do wielkiej rodziny krajów demokracji ludowej, a na to na razie się nie zanosiło. Najdalej na Zachód mógł pojechać do NRD. Uśmiechnął się na wspomnienie hektolitrów dobrego piwa i doskonałych parówek pochłanianych podczas przyjacielskiej wizyty u bratniej policji w Karl-Marx-Stadt. Pili wtedy przez trzy dni do upadłego, wywołując wielkie zdziwienie, a później nawet podziw enerdowskich kolegów, którzy nie mogli uwierzyć, że można w tak ekspresowym tempie pochłaniać takie ilości alkoholu.

      – A to słyszałeś? – wyrwał go z zamyślenia głos Brodziaka, który właśnie przyniósł sobie naleśniki z serem i rozsiadał się na metalowym krześle po drugiej stronie stołu. – Dlaczego milicjanci chodzą zawsze parami?

      Marcinkowski wzruszył ramionami. Coś tam słyszał, ale nie chciał robić przykrości koledze. Niech sobie opowiada te głupie dowcipy.

      – Bo jeden umie czytać, a drugi pisać. – Brodziak zaśmiał się w głos, ubawiony własnym dowcipem. Postawił talerz na brudnej ceracie i ręką zgarnął na podłogę okruchy zostawione przez poprzedniego klienta.

      – To tak jak my – stwierdził kapitan, uśmiechając się pod nosem.

      – Że niby ja jestem od czego? – zainteresował się Mirek, licząc, że Fred rozwinie kawał. Porucznik Mirosław Brodziak był szczupłym trzydziestolatkiem o jasnej cerze upstrzonej setkami piegów i rudej, pofalowanej, nieco za długiej czuprynie. Typ wiecznego młodzieńca ceniącego nade wszystko dobrą zabawę w dobrym towarzystwie. Ubierał się ze smakiem w markowe dżinsy, koszulki polo i dżinsowe kurtki. Ciuchy kupował w peweksie, bo jak mówił, polski dżins z Odry to zafarbowany na niebiesko materiał na worki do pyrów. Na pierwszy rzut oka wyglądał więc jak prawdziwy cinkciarz i chyba bardzo mu to odpowiadało, bo w świecie handlarzy walutą miał sporo znajomych. Obaj z Marcinkowskim skończyli szkołę oficerską w Szczytnie, z tym że Brodziak był cztery roczniki niżej. To dlatego był dopiero porucznikiem, podczas gdy jego starszy kolega dochrapał się już kapitana.

      – Ty jesteś od roboty, a ja od myślenia – rzucił Marcinkowski.

      – Bardzo śmieszne – burknął Brodziak z ustami pełnymi naleśników. Fred nie mógł się zawsze nadziwić, jak można w tak błyskawicznym tempie pochłaniać jedzenie.

      – Dlatego ja jestem twoim przełożonym, a ty zwyk­łym szkiełem.

      – O, przepraszam, wcale nie zwykłym, ale wyjątkowym, o niebywałym poczuciu humoru i rozległych kontaktach na mieście.

      – Co do poczucia humoru, moglibyśmy polemizować – stwierdził kapitan, zagryzając fasolkę chlebem. Jeśli zaś chodzi o kontakty, tu mógł całkowicie zgodzić się z kolegą. Brodziak doskonale znał miejscowych bandziorów, bo sam pochodził z okolicy, której poznański półświatek zawdzięczał sporo wybitnych postaci. Mirek też miał duże szanse dołączyć do panteonu staromiejskich bandziorów, bo w młodości miał na swoim koncie kilkanaście udanych włamań do piwnic i komórek. Na szczęście dla niego starsza siostra uparła się, że chłopak ma złożyć papiery do ogólniaka. Uległ jej dla świętego spokoju, licząc, że zaraz go wyrzucą i będzie mógł się przenieść do zawodówki, do której poszedł jego najlepszy kumpel Rychu Grubiński. Nie wyrzucili. Nawet sam nie wiedział, kiedy zaczął się uczyć i bez większych problemów przechodził z klasy do klasy. A po maturze zrobił coś, czego nie spodziewałby się po nim żaden ze starych kumpli. Zgłosił się do pracy w milicji.

      – Powiedz mi lepiej, co myślisz o tej dziewczynie tam nad rzeką. Widziałeś kiedyś coś podobnego?

      Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Brodziaka. Przejechał nerwowo dłonią po zmierzwionych włosach.

      – Tak mi się zdaje, jak więcej o tym myślę, że to musiał zrobić jakiś psychol. Zresztą sam żeś to powiedział, jakiś pieprzony łowca głów, czy jak… Bo ja wiem? Tej, Fred, mnie się widzi, że nikt normalny nie urąbałby babie całej łepetyny…

      – No przede wszystkim trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie, po jaką cholerę ktoś odciął jej tę głowę – powiedział Marcinkowski, mieszając łyżką w fasolce. – Przecież wystarczyło ją, nie wiem co, udusić sznurem od bielizny, zabić gazrurką czy coś w tym stylu. Ale żeby odrąbać łeb, to już zupełnie coś innego.

      – Trzeba było się przy tym trochę napocić. O coś tu, do cholery, musiało chodzić, nie? Żaden bandzior nie zrobi więcej niż trzeba. Jak każdy normalny człowiek.

      – Zwróciłeś uwagę na tatuaż na ramieniu tej dziewczyny? Mówiłeś, że to jest jakiś robal. Trzeba to dokładnie sprawdzić. Mam przeczucie, że to może nas dokądś doprowadzić. Na komendzie powinni mieć już wywołane zdjęcia. Przyjrzymy się z bliska temu robakowi. A swoją drogą, to jaka normalna kobieta robi sobie tatuaż?

      – Też o tym myślałem, trzeba by pogadać z jakimś specjalistą od dziergania – podsumował Brodziak i wsunął do ust ostatni kęs naleśnika.

      – Kto zamawiał ruskie? – krzyknęła w stronę sali konsumpcyjnej bufetowa, pani Jadzia, tleniona blondynka o rubensowskich kształtach, wychylając głowę z okienka.

      – Nikt, sami przyleźli – odpowiedział Brodziak i obaj milicjanci zaśmiali się głośno ze starego dowcipu.

      – Ale śmieszne. Ja pierdolę, ale śmieszne – warknęła pani Jadzia, stawiając talerz na blacie.

      Godzina 7.30

      Na Ostrowie Tumskim potężną bryłę gotyckiej katedry z dwiema wieżami oświetlało poranne słońce. Ich barokowe, zaśniedziałe hełmy odbijały się w ciemnym nurcie leniwie przepływającej Warty. Pod posadzką świątyni spoczywają podobno dwaj pierwsi historyczni władcy Polski – Mieszko I i Bolesław Chrobry. To oni wybrali Poznań na swoją siedzibę i podnieśli gród do rangi miasta książęcego. Tyle że tego, czy rzeczywiście obaj spoczęli właśnie tutaj, nikt nie wiedział na pewno. Choć mieszkańcy byli przekonani, że tak jest, bo gdzieś przecież musieli leżeć, a skoro żadne inne miasto


Скачать книгу