Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
drobnymi niedogodnościami. Olkiewicz splunął tylko pod nogi, a jego kolega kopnął czarno-białego kundla, który nawinął mu się pod nogę i zaraz uciekł z podwiniętym ogonem w głąb podwórka.

      Dzielnicowy wskazał na klatkę schodową.

      – Na drugim – wyjaśnił i poszedł na górę. Po chwili obaj stali przed pomalowanymi na brązowo drzwiami, z których płatami odłaziła farba.

      – Zenobia i Ksawery Maciuszkiewiczowie. – Teofil odczytał nazwisko z mosiężnej tabliczki.

      – Ci już nie żyją od kilku lat. Teraz zamelinowały się tu jakieś szuszwole, co przejęły mieszkanie po ich synu.

      – Też umarł?

      – Nie, skąd. Żywy i rumiany pilnuje celi od środka we Wronkach.

      – Czemu pilnuje… – Teofil chciał poznać szczegóły, ale zaraz zrozumiał żart kolegi.

      – Pilnują tacy, co nie chcą, by ktoś ich odwiedzał nieproszony. Młody, ładny, to i ma powodzenie. – Obrębski wyszczerzył nierówne zęby w uśmiechu i zapukał do drzwi. Te natychmiast się otworzyły, tak jakby właściciel stał za nimi, czekając na gości. Na widok milicyjnego munduru ubrany w biały podkoszulek i zielone spodnie dresowe łysy chudzielec uśmiechnął się szeroko.

      – Jak Boga kocham, sam pan dzielnicowy przylazł tutej…

      Milicjant nie miał ochoty przysłuchiwać się wylewnym powitaniom. Pchnął chudego mężczyznę w pierś i odsunął go z drogi.

      – I co tam powiecie, Mielczarek – rzucił, przechodząc obok. Teofil też przeszedł, ale niespecjalnie przyglądał się gospodarzowi. Bardziej zainteresowany był tym, co można znaleźć w środku mieszkania.

      – A niby co mam powiedzieć, panie władzo kochana i ludowa?

      – Masz powiedzieć, że cieszycie się na nasz widok i wew związku z tym już lecicie po flaszkę, szklanki, zapitkę i zagryzkę, bo goście są mocno spragnieni.

      – Ależ oczywiście, panie dzielnicowy. Już się robi. Ale zapraszam do pokoju, bo w kuchni syf i gemela. – Gospodarz wskazał na drzwi po prawej. Obrębski wszedł więc do pokoju, ale Olkiewicz skręcił z korytarza w przeciwnym kierunku, do kuchni, żeby zobaczyć na własne oczy, o czym mówił Mielczarek.

      Stół pod oknem był zastawiony po brzegi pustymi flaszkami, słoikami i puszkami po konserwach. Większość z nich wypełniona była petami. Na taborecie po lewej stronie siedział facet w samych gaciach. Głowę miał opartą na rękach położonych na brudnym blacie. Pochrapywał z cicha, najwyraźniej zmęczony ciężkimi nocnymi przeżyciami. Naprzeciwko miejsce na krześle z oparciem zajmowała tleniona blondynka, ubrana w różowy szlafrok.

      Olkiewicz najpierw obrzucił uważnym spojrzeniem flaszki, a stwierdziwszy, że są puste, popatrzył na dziewczynę. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Nie należała do chudzielców, więc od razu wydała mu się interesująca, tym bardziej że zwrócił uwagę na sporych rozmiarów piersi. Wprawdzie niewidoczne, bo zakryte szlafrokiem, ale ich kształt i rozmiar dało się od razu określić.

      – Co się tak gapisz, stary pierdzielu? – warknęła, obrzucając go niechętnym spojrzeniem.

      – Kto ty jesteś? – zapytał coraz bardziej zainteresowany. Lubił takie pyskate babki.

      – Polak mały. Co się gapisz na moje cycki? Nie dla psa kiełbasa.

      – Ten chudy to twój narzeczony?

      – Piździelec jeden. Tylko u niego podnajmuję pokój, a on nie dość, że kasę bierze, to jeszcze ciągle chce w naturze.

      – Aha – ucieszył się Olkiewicz. Podszedł do śpiącego gościa i bez ceregieli szarpnął go za ramię. Facet jęknął i zaraz zsunął się na podłogę bezwładnie jak worek ziemniaków. Milicjant chwycił taboret i podszedł z nim do dziewczyny. Ustawił go tuż przy niej i usiadł, by zaraz wygrzebać z kieszeni marynarki paczkę ekstra mocnych bez filtra.

      – Palisz? – Wskazał na papierosy. Dziewczyna wydęła wargi z niesmakiem.

      – Równie dobrze mogłabym sobie zrobić skręta z siana.

      – Jak chcesz. – Włożył papierosa do ust i podpalił go swoją ulubioną zapalniczką w kształcie małego pistoletu.

      – Teofil, Teoś, mamy towaru jak gnoju! – Usłyszał głos kolegi dobiegający z drugiej strony korytarza. Uśmiechnął się więc zadowolony i klepnął w udo dla podkreślenia radości.

      – Zaraz tam przyjdę! – zawołał i spojrzał na dziewczynę.

      – No to mamy melinę z towarem i całkiem niczego se właścicielkę, co się ją wsadzi na trzy miesiące za handel nielegalnym alkoholem.

      – A ty co? Szkieł żeś jest?

      – Milicja Obywatelska we własnej osobie. A towar się zarekwiruje i… – zaniemówił, gdy wysunęła spod stołu lewą nogę i powoli uniosła ją w górę, tak że szlafrok zsunął się, odsłaniając niemal całe udo. Noga jak noga, pomyślał. Ani za chuda, ani za gruba. Taka w sam raz do złapania i pogładzenia. Delikatna skóra aż się prosiła, żeby jej dotknąć. Oglądał już wiele kobiecych nóg, jedne miały mniej, inne więcej włosów, ale takiej nieowłosionej jeszcze nigdy nie widział. Nie mówiąc już o dotykaniu. Dotknął więc. Zrobił to natychmiast, gdy wsunęła mu stopę między nogi. I wtedy dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego, gdy spod stołu wynurzyła się i uniosła w górę druga noga. Ta też była pozbawiona włosów, ale nie to było intrygujące. Na stopie dostrzegł jakiś rysunek. Gdy oparła ją o jego kolano, nachylił się i zaczął uważnie się przyglądać.

      – Podoba ci się?

      – No… A co to jest?

      – Nie widzisz? Motylek.

      – A po co?

      – Jak to po co? Dla ozdoby.

      – A czym zrobione? Długopisem?

      Zaśmiała się głośno, a z pokoju dobiegł krzyk chudzielca. Widać Kryspin Obrębski tłumaczył mu, że meliniarz, jeśli chce pracować uczciwie i zarabiać na dom i rodzinę, musi co tydzień odpalać działkę alkoholu swojemu dzielnicowemu. Teofil powinien też tam pójść i wspomóc kolegę w tych perswazyjnych działaniach, ale nie mógł oderwać wzroku od motylka.

      – To jest tatuaż – stwierdziła dziewczyna.

      – Co? Że niby jak? Taki jak się robi w więzieniu? Znaczy się dziara?

      – Dziary sobie robią ćwoki pod celą widelcem i atramentem. A to jest dzieło sztuki.

      – Aha, znaczy się…

      Jej stopa ześlizgnęła się z kolana i wbiła lekko w jego krocze.

      – To znaczy się, że chyba nie chcesz ograbić małej Helenki.

      – Jakiej Helenki, do cholery?

      – Jak to jakiej? Chodź tu obok, to ci pokażę jakiej…

      – Teofil, chodź ino tu, do cholery! – zawołał dzielnicowy.

      – Już, już, muszę tu jeszcze jedną babkę obszukać, znaczy się kontrol osobistą przeprowadzić. – Uśmiechnął się do dziewczyny i mrugnął porozumiewawczo. Ona wstała i chwyciła go za rękę, ciągnąc w kierunku drzwi prowadzących z kuchni do dawnej służbówki. Poszedł posłusznie, żeby dokładnie sprawdzić, czy aby nie ma gdzieś jeszcze jakiegoś motylka. Cały czas nie mógł się nadziwić, że ludzie mają tak głupie pomysły, żeby na skórze dać sobie dziergać obrazki jak jakie zwyczajne bandziory.

      Godzina 6.45

      W barze mlecznym na rogu Dąbrowskiego


Скачать книгу