Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
ją wiedzą, panie poruczniku. Jak nie ma głowy, to nic nie wiem, a po cyckach nie rozpoznam. – Makarczuk krzywo się uśmiechnął.

      – No a ci, co ją znaleźli, co to za wiara?

      – Dane spisałem, to rybaki z bloków po drugiej stronie. Jakby co, można ich jeszcze przepytać, ale na mój rozum to oni nic nie wiedzą. Wyciągnęli ją tylko i zameldowali, jak się należy. Jeden został przy zwłokach, a drugi poleciał do tego samu spożywczego Beta, bo tam jest budka. – Odwrócił się i wskazał na drugi brzeg rzeki. Zupełnie niepotrzebnie, bo sklep z tej odległości był niewidoczny. – No i ten gość zadzwonił na dziewięć dziewięć siedem, a dyżurny zaraz do mnie, żebym tu od razu leciał, zanim ekipa techniczna przyjedzie, żeby wszystko zabezpieczyć, żeby nikt tu się nie kręcił. To przyszedłem i tych rybaków spisałem…

      – Rybaki? Znaczy wędkarze? – upewniał się Brodziak.

      – No tacy, co to lubieją se kija pomoczyć czasami. – Sierżant uśmiechnął się.

      – To tu, w tym ścieku, są jeszcze żywe ryby? – zdziwił się Marcinkowski.

      – He, he! A kto powiedział, że są? – zaśmiał się Makarczuk. – Oni przyłażą se tu posiedzieć, żeby się z chaty na trochę urwać. Przynajmniej nikt im nie brynczy do ucha. A jak przy okazji na haczyk złapie się jakaś przymulona płotka, to znaczy się, że warto było iść nad Wartę.

      – No to jakbyś chciał, Fred – Brodziak spojrzał z uśmiechem na Marcinkowskiego – to mogę ci gdzieś załat­wić wędkę.

      Ten, machnąwszy ręką, zrobił dwa kroki w kierunku zwłok.

      – Dobra, sierżancie, w takim razie macie trochę roboty przed sobą. Pokręćcie się po terenie i pogadajcie z ludźmi. Jak chcecie, możecie wziąć ze czterech młodych do pomocy – zaordynował Mirek.

      Makarczuk podrapał się po nosie, a potem splunął pod nogi.

      – Obywatelu poruczniku, a na cholerę mi oni? Tylko złe wrażenie na osiedlu robią. Wiara z zomowcami nie będzie gadać. Ja wolę sam połazić, bo ja tu jestem u siebie i mnie wszyscy znają. Jak ktoś ma coś powiedzieć, to na pewno mi, a nie im. Ja jestem tutejszy, znaczy sąsiad, bo mieszkam tu, w tym drugim bloku, tam za tą deską. – Wskazał na ogromny wieżowiec, którego zwieńczenie ozdabiał nieświecący od dawna neon z napisem „Osiedle Młodych”.

      – Nie to nie. Chciałem wam pomóc. Ale weźcie chociaż tego, co tam stoi przy ścieżce. – Brodziak głową wskazał na Blaszkowskiego. – Tu się nie przyda, bo jeszcze nam zemdleje z wrażenia i będziemy musieli się nim zajmować, a od was może się czegoś nauczyć.

      Godzina 6.30

      Chorąży Teofil Olkiewicz jak każdy normalny człowiek lubił sobie dłużej pospać. I gdyby mógł, to do pracy chodziłby na dziesiątą albo nawet jedenastą. Ale jego zawód był odpowiedzialny i wymagający. Często powtarzał tak swojej żonie Jadwidze, tłumacząc, dlaczego wraca do domu po nocy, w dodatku mocno pachnący alkoholem. – Człowiek musi się wtopić w społeczeństwo, żeby to społeczeństwo nie od razu zobaczyło, że ma czynność z milicjantem, bo inaczej by nigdy nikogo żaden milicjant nie złapał na złym uczynku. Dlatego trzeba się zachowywać jak społeczeństwo, które pije, bo jak kto nie pije, to zaraz jest podejrzany, że donosi.

      Jadwiga nawet specjalnie nie przejmowała się tym jego piciem, bo Teofil był człowiekiem poważnym i do domu przynosił całą wypłatę, zgodną z paskiem kasowym co do najmniejszej złotówki. Ani grosza z pensji nie zostawiał sobie. A żona, doceniając tę jego finansową lojalność, wykupowała dla niego wódkę z jej i jego kartek, a także papierosy, żeby chłop miał co palić. Tajemnicą pozostawało, za co pije codziennie, ale nie był to problem, który szczególnie ją nurtował. – Jak jest chłop obrotny, to se musi radzić w życiu – mówiła sąsiadce Szymczakowej, która kiwała ze zrozumieniem głową, choć wcale nie była taka pewna, czy każdy obrotny chłop radzi sobie tak, jak mówiła Olkiewiczowa. Jej był obrotny, ale sobie nie radził z niczym, szczególnie w sprawach łóżkowych. Radziła sobie za to Szymczakowa, bo za każdym razem, gdy jej mąż wyjeżdżał służbowo, a jako zaopatrzeniowiec robił to nader często, zachodził do niej Olkiewicz, by sprawdzić, jak też sama sobie radzi w domu bez chłopa.

      Wczoraj Teofil też był u Szymczakowej. Wcale nie zamierzał do niej zachodzić, ale po drodze do swojego mieszkania na trzecim piętrze zauważył, że w drzwi Szymczaków wciśnięta jest pinezka. To był ich tajny sygnał. Oznaczał, że można śmiało wchodzić i liczyć na różne atrakcje. Choć sama Szymczakowa nie była wcale specjalnie atrakcyjna. Czterdziestoletnia chuda blondynka z nieco wystającą dolną szczęką i pociągłą twarzą na pierwszy rzut oka przypominała kobyłę. Ale jej największym atutem był barek pełen wódki. Bo Szymczakowa była kierowniczką sklepu monopolowego, tego na Górnej Wildzie, i jako kierowniczka nie musiała przejmować się kartkami na alkohol. Codziennie mogła przynosić z roboty tyle wódki, ile jej się tylko zachciało. No więc przynosiła, a Teofil korzystał z wielką przyjemnością, tym bardziej że po wypiciu butelki łatwiej mu było czerpać z pozostałych, mniej kuszących uroków sąsiadki.

      Dziś od świtu pracował jednak nad zdywersyfikowaniem swoich źródeł zaopatrzenia. Uważał bowiem, że jako człowiek czynu nie może liczyć tylko na to brzydkie babsko, ale powinien mieć własne źródło stałego zaopatrzenia. Dlatego wraz z sierżantem Kryspinem Obrębskim, starym kumplem, z którym zaczynał pracę jeszcze w latach sześćdziesiątych w komisariacie Poznań Stare Miasto, umówili się na Rynku Łazarskim. Obrębski był tu u siebie, bo Łazarz to była jego dzielnica. Tu się urodził, wychował i w końcu objął posadę dzielnicowego. Znał więc każdy kąt, każdą dziurę w płocie i każdego miejscowego szuszwola.

      Ubrany jak zwykle w swoją ulubioną szarą marynarkę opiętą na pokaźnym brzuchu, mierzący niecałe metr sześćdziesiąt Teofil dostrzegł Obrębskiego z daleka i pomachał do niego ręką. Milicjant stał oparty o blat ciągnący się wzdłuż niebieskiej budki RUCH-u i palił papierosa. Zauważywszy kolegę, rzucił niedopałek na ziemię i ruszył w jego kierunku. Teofil podążał drobnym kroczkiem od strony Głogowskiej, na którą przyjechał tramwajem. Nie miał własnego samochodu i nigdy nie zamierzał wydawać pieniędzy na takie zbytki. W końcu w Poznaniu wszędzie można było dojechać bimbą. Nawet tak jak dziś na akcję milicyjną.

      – Szacuneczek, Kryspin. Co tam u ciebie? – zawołał Teofil, poprawiając jednocześnie niesforną zaczeskę przykrywającą łyse czoło.

      – U mnie jak zwykle dobrze, a nawet lepiej. Ale najlepiej to będzie, jak się wykona robotę i będzie się można napić – mówiąc to, Obrębski przełknął ślinę, bo najwyraźniej był spragniony. Zresztą świadczyły o tym mocno zaczerwienione oczy.

      – No to o czym my tu jeszcze gadamy? – Olkiewicz klepnął kolegę w ramię. – Trzeba się brać do pracy, bo niedługo muszę iść do roboty. O dziewiątej mam się zameldować na komendzie.

      Dzielnicowy pokiwał głową ze zrozumieniem. On też miał o ósmej naradę dzielnicowych, więc musieli się szybko uwinąć. Tym bardziej że akcja, którą przygotowali i właśnie wprowadzali w życie, była milicyjno-prywatną inicjatywą. Działali więc jak milicja, ale efekty, na które liczyli, zamierzali spożytkować we własnym zakresie.

      – Gdzie to jest? – zapytał Teofil, obrzucając badawczym spojrzeniem plac targowy, na którym uwijały się tłumy kupujących i sprzedających. Tu codziennie już od samego świtu było tłoczno jak w ulu, bo na tym targowisku można było kupić i sprzedać dosłownie wszystko, czyli wszelkie towary, które nie były dostępne w państwowej sprzedaży. Ludzie handlowali więc enerdowskimi ciuchami dla niemowląt, czechosłowackimi słodyczami, radzieckimi kalkulatorami, bułgarskimi olejkami różanymi, ale przede wszystkim przywożonymi z Zachodu ubraniami, płytami i kasetami magnetofonowymi. Ostatnio prawdziwym hitem


Скачать книгу