Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
mu, że musi zwlec się z łóżka i podejść do telefonu na korytarzu. Na szczęście za oknem budził się dzień, więc w mieszkaniu zrobiło się już jasno. Bez większych problemów znalazł porzucone na podłodze papcie, a potem narzucił szlafrok, który leżał na fotelu, przewieszony przez oparcie. Zupełnie bez sensu się ubieram, pomyślał, zawiązując pasek na brzuchu. Przecież nie idę otwierać drzwi, tylko pogadać przez telefon. No ale przecież o świcie nikt nie może wymagać od człowieka racjonalnego myślenia.

      – Słucham, Marcinkowski! – burknął do słuchawki.

      – No, wstawaj, chłopie! – odezwał się z drugiej strony znajomy głos Mirka Brodziaka. – Mamy nad Wartą niezły pasztet.

      – W dupie mam wszystkie pasztety, dopiero co się położyłem – odpowiedział zaspanym głosem. W głowie czuł jeszcze ćmienie po wypitej wczoraj wieczorem butelce bałtyckiej.

      ­– Jasne, rozumiem. Też mi się chce spać. Ale żeby pomóc ci w podjęciu jedynej właściwej decyzji, powiem ci, że ten pasztet nie ma głowy.

      – Co? Jasna dupa… Jak nie ma głowy? Ryby zeżarły?

      – Coś ty. Świeżak, znaczy świeżynka z obciętym łbem.

      – Fajnie – stwierdził Marcinkowski całkiem już rozbudzony. – Zaraz, zaraz – przypomniał sobie nagle. – Od kiedy to zajmujemy się sprawami w centrum Poznania? To chyba jest robota dla miejskiej. Przenieśli nas w nocy, czy jak?

      – Miejska zabezpiecza Targi Poznańskie i szykuje się do obstawiania demonstracji elementów antysocjalistycznych w związku z rocznicą wypadków czerwcowych pięćdziesiątego szóstego roku. – Na „antysocjalistycznych” położył szczególny akcent, ale wcale nie musiał się wysilać. Jego kolega dobrze wiedział, jaki Brodziak ma stosunek do akcji, w których milicja musiała zabezpieczać działania ZOMO.

      – Dobra, lepsze to niż pałowanie studentów – rzucił Fred całkowicie pogodzony z losem.

      – Przysłać po ciebie samochód? – zapytał z troską w głosie Mirek, który wczoraj razem z Marcinkowskim przeprowadzał degustację butelki ze statkiem na nalepce i po sobie wiedział, że kolega może czuć się niezbyt komfortowo. Zwłaszcza za kierownicą auta.

      – Nie, dzięki, przyjadę swoim – rzucił niby od niechcenia, ale pod wąsem uśmiechnął się na myśl o nowiutkim polonezie. Miał to auto zaledwie od miesiąca i uwielbiał nim jeździć. Pół roku wcześniej dostał od komendanta wojewódzkiego talon na samochód w nagrodę za rozwiązanie sprawy zwłok wykradzionych z jednego z poznańskich cmentarzy i morderstwa popełnionego w zakładach odzieżowych Modena[1]. Czekał później cztery miesiące, aż Polmozbyt zrealizuje talon, no i doczekał się. Wprawdzie lakier nie bardzo przypadł mu do gustu, ale nie było co wybrzydzać. W tej partii, która przyszła do salonu, wszystkie auta miały kolor piasku pustyni i nic nie można było na to poradzić. Pierwszego dnia, gdy przyjechał nim do pracy, jego podwładny, Teoś Olkiewicz, stwierdził, że auto ładne, tylko kolor przypomina psie gówno. Ale jemu wcale to nie przeszkadzało. Co tam, że sraczkowaty, ważne, że jeździł i pięknie się prezentował na parkingu komendy wojewódzkiej pośród maluchów, syrenek i trabantów. Polonezów parkowało tam zaledwie kilka i wszystkie należały do najwyższych szarż. Jego auto miało w wyposażeniu radiomagnetofon Safari 2, dzięki czemu mógł podczas jazdy słuchać własnych nagrań. To był komfort, o jakim jeszcze kilka miesięcy temu mógł tylko pomarzyć, tłukąc się do pracy rozklekotanym, dziesięcioletnim maluchem.

      – Kto dzwonił? – zapytała zaspana Grażyna.

      – Z pracy, śpij, muszę jechać…

      – Kiedy wrócisz?

      – Nie mam pojęcia. Mamy jakiegoś upiora nad Wartą.

      – Co?

      – Bez głowy…

      Powoli zaczął zbierać z podłogi rozrzucone tam niedawno części ubrania. Na szczęście spodnie nie wyglądały na pogniecione. Za to majtki i skarpetki były mocno zużyte. Podszedł do szafy i otworzył szufladę z bielizną. Majtki znalazł, ale część, w której trzymał skarpetki, była kompletnie pusta. Leżały tam tylko jedne, zwinięte w kłębek, białe sportowe frotté. Zakładał je na specjalne okazje, raz na jakiś czas, na przykład do gry w tenisa na kortach Olimpii. To były markowe skarpetki Adidas, kupione za dolary w peweksie. Uchowały się czyste, bo raczej średnio pasowały do ciemnego garnituru, który zazwyczaj nosił do pracy. Złorzecząc w myślach całemu światu, sięgnął po superskarpety. Odwrócił się jednak zaraz, słysząc jakiś ruch za sobą. Grażyna wstawała z łóżka.

      – Zrób wreszcie pranie, bo nie mam w czym chodzić. Po co załatwiłem tę automatyczną pralkę?

      – Zrobię, zrobię, tylko musi uzbierać się cały bęben, bo nie będę marnowała proszku dla kilku par gaci. Idź do kolejki po proszek, jak się dowiesz, że gdzieś rzucili, odstój kilka godzin i przynieś do domu, to wtedy będę prała nawet codziennie. A na razie zrobię ci kawę, żebyś nie zasnął za kierownicą.

      Podszedł do niej, objął ją i pocałował. Poklepała go po policzku.

      – Idź się ogolić i chodź zaraz na śniadanie.

      – Grażynko, nie mam czasu na jedzenie.

      – Jak to? Zdaje się, że twój upiór nie ma głowy, więc chyba nigdzie się nie śpieszy. Niech sobie trochę poczeka.

      Zostawiła go i poszła do kuchni. W zasadzie to miała rację, pomyślał. Upiór nie spaceruje nad Wartą, tylko czeka na niego cierpliwie. A kawa z rana się przyda. Coraz częściej przekonywał się, że nie powinien dyskutować z Grażyną. Ktoś musiał w końcu rządzić w tym domu. A o proszku trzeba by pogadać z Brodziakiem. Ten facet miał takie kontakty w mieście, że potrafił załatwić wszystko.

      Godzina 5.50

      Szeregowy Mariusz Blaszkowski był blady jak ściana, a przy tym czuł paskudny niesmak w ustach. Przeklinał w duchu swój ciekawski charakter, który przysporzył mu tylko kłopotów. Miał jedynie zabezpieczać miejsce, gdzie znaleziono zwłoki, czyli nie dopuszczać nikogo postronnego w pobliże rzecznego brzegu. Jako profesjonalista, w milicji był już przecież cztery miesiące, chciał jednak zobaczyć trupa. Uważał się za twardego faceta, więc musiał być odporny na drastyczne widoki. I dlatego, wbrew poleceniu sierżanta-szefa kompanii, który kazał mu stać przy ścieżce biegnącej z warcianej skarpy, poszedł nad brzeg rzeki, tam, gdzie kręcili się milicyjni technicy. Na jego nieszczęście nikt go stamtąd nie przepędził. Dotarł najbliżej, jak się dało, spojrzał odważnie przed siebie i wytrzymał z tym spojrzeniem pewnie jakieś pięć sekund. Zobaczył nagie ciało, które wcale nie wyglądało najgorzej, ale gdy jego profesjonalne spojrzenie dojechało do szyi, żołądek odmówił współpracy i chłopak zwymiotował.

      Szeregowy otarł usta i załzawione oczy chusteczką i rozejrzał się, licząc na to, że nikt nie zauważy tego haniebnego zachowania. Zauważyli wszyscy. Od razu dostrzegł drwiące spojrzenia starszych kolegów.

      – Tej, spierdalaj stąd w podskokach. – Piegowaty rudzielec w dżinsowej kurtce i spodniach Levi’sa wskazał ręką na skarpę, na której miał dyżurować. – Tam se możesz rzygać do woli.

      – Przepraszam pana – powiedział cicho.

      – Nie przepraszaj, tylko zmiataj stąd, jak żeś taki wrażliwy. Nie mam zamiaru chodzić po rzygowinach i brudzić sobie butów.

      Mariusz spojrzał na buty rudzielca. Od lśniących, białych adidasów bił peweksowski blask zachodniego bogactwa.

      – Chciałem zobaczyć, żeby się uodpornić… na przyszłość.

      – Na razie to se możesz poczytać Kapitana Żbika – mruknął rudy elegant i poszedł tam, gdzie


Скачать книгу