Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Читать онлайн книгу.barki deficytowymi artykułami, i paradoksalnie także meliniarze, bo bez zabezpieczenia nielegalnego towaru nie można było zastosować sankcji prokuratorskiej ani nawet przekazać wniosku do kolegium. Nie było śladu ich lewej działalności, więc nie było sprawy. Był tylko podejrzanym, którego zatrzymywano i po dwóch dniach wypuszczano. Potem melina otwierała się na nowo i życie wracało do normy…
Najgorzej wychodziły na tym prostytutki, bo nie dość, że musiały podczas nalotu obsłużyć dzielnych stróżów prawa, to jeszcze pakowano je do aresztu. Ale i im opłacał się ten układ, bo wiadomo było, że przy następnej okazji milicja pojedzie do innego burdelu i przez dłuższy czas będą miały spokój.
Milicyjny samochód zostawił za sobą Pałac Kultury i mijał właśnie stojące po lewej stronie ulicy ogromne, szklano-betonowe punktowce centrum handlowego Alfa.
– Ciekawe, czy dożyję czasów – odezwał się Olkiewicz – kiedy ta Czerwona Armia wyjedzie z Poznania i wróci ten Święty Marian.
– Nie Marian, ale Marcin – poprawił go Kowal.
– Jak go zwali, tak zwali, ale rozchodzi się o to, że Armia Czerwona to ma u nas pomniki i dobrze, że ma, ale czemu zabrała nam główną ulicę?
– Bo zwyciężyła wojnę i takie jej prawo.
– Wojnę to zwyciężyli nasi. Nie widział żeś na filmie o czterech pancernych, kto Berlin zdobywał. Nasi zdobyli.
– Ale z Ruskimi razem.
Teofil wzruszył ramionami. Rosjan cenił, bo imponowali mu szczególnie ci, których znał osobiście, czyli koledzy z milicji radzieckiej, którzy przyjeżdżali niekiedy na delegacje do Poznania i potrafili pić całymi szklankami, tak że on, wytrawny pijak, z trudem mógł im dotrzymać kroku. Za to Armii Czerwonej nie lubił w szczególności. Tę niechęć wyniósł z rodzinnego domu na Chwaliszewie. Jego tata, powstaniec wielkopolski, po powstaniu został wraz ze swoim pułkiem skierowany na front bolszewicki. Mały Teofil z wypiekami na twarzy słuchał mrożących krew w żyłach opowieści ojca, opisujących szczegółowo wojenne okrucieństwa bolszewików i bohaterskie poczynania polskich obrońców ojczyzny. Nic więc dziwnego, że główna ulica miasta nazwana imieniem Czerwonej Armii nie bardzo mu się podobała. Całe szczęście, że tata już nie żyje, pomyślał Teofil, bo by tego nie wytrzymał.
– Jedziemy na Wildę – zdecydował. – Nie ma co o suchym pysku latać po mieście. A na panienki jeszcze się zdąży, co nie?
Kowal pokiwał głową. Jemu było wszystko jedno. I tak jako kierowca nie mógł za dużo wypić. Za to Teofil mógł zawsze. Tym bardziej że już zaczął od wczesnego poranka.
Radiowóz skręcił w prawo i pomknął pustą ulicą Ratajczaka w kierunku Wildy.
Godzina 9.30
Dzień właściwie dopiero się zaczynał, a już czuć było upał, jakby to gorące powietrze przywędrowało do Poznania wprost z Afryki. Ochłody nie dawał nawet lekki wietrzyk zawiewający od strony Warty. Nic więc dziwnego, że otyły sierżant, ubrany w przepisową mundurową olimpijkę i w czapce na głowie, pocił się obficie. Dzielnicowy już od trzech godzin krążył po osiedlu, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, kogoś, kto widział coś w nocy. Ale jak dotąd nie udało mu się na nikogo takiego natrafić. Tak jakby wszyscy kładli się grzecznie spać o dwudziestej drugiej i nikt nie chodził później po osiedlowych uliczkach.
– A ty łazisz po nocy? – zapytał tego młodego zomowca, którego mu przydzielili. Nie wiadomo właściwie, po jaką cholerę dali mu tego nadwrażliwego gówniarza. Może do przewinięcia pieluch, jakby nafajdał w gacie, myślał coraz bardziej rozdrażniony milicjant.
– My nie możemy wychodzić nocą z koszar – stwierdził chłopak.
– Ja nie o milicję pytam, ino o ciebie.
– Aha. Jak o mnie, to nie chodzę.
– A co robisz w nocy?
– Śpię.
– To nie umawiasz się z dziewczynami?
Chłopak milczał przez chwilę.
– Nie mam dziewczyny – powiedział w końcu. Makarczuk machnął ręką. Co to za dupa wołowa z tego szczona. Nie łazi po nocy, nie umawia się z dziewczynami. Pewnie nawet nie pije.
– A na wódeczkę to z kim chodzisz? – zapytał podchwytliwie dzielnicowy.
– Nie piję wódki – odpowiedział szybko chłopak.
Makarczuk uśmiechnął się pod wąsem. Jego przypuszczenia się potwierdziły. Ten młody to zwykły ćwok. Trzeba będzie się go jak najszybciej pozbyć, bo jeszcze ktoś go o coś zapyta i wyjdzie, że to kompletne milicyjne nieporozumienie. Zresztą czego można się było spodziewać po zomowcu? A do tego jeszcze ten gnojek wcale się nie poci i nie widać po nim ani odrobiny zmęczenia.
Zatrzymali się na skraju chodnika, by przejść na drugą stronę ulicy. Za nimi stał dziesięciopiętrowy blok, na którego dachu umieszczono ogromy, widoczny z daleka napis „Osiedle Młodych”. Dzielnicowy rozejrzał się, zdjął czapkę i wytarł spocone czoło kraciastą, biało-czerwoną chusteczką. Spojrzał niechętnym wzrokiem na chłopaka, który stał obok, czekając zapewne na rozkazy.
– Widzisz ten sklep?
– Tak jest.
– Nazywa się Beta. Sam spożywczy. Byłeś kiedyś w samie?
– Koło mojego bloku jest sam spożywczy.
– Tak? – zdziwił się Makarczuk. Wydawało mu się, że ten zomowiec musi pochodzić ze wsi. Jakiejś dziury zabitej dechami, w której nikt nigdy nie widział samoobsługowego sklepu. Taki niewykształcony i nieobyty element szedł do ZOMO. A ten tu, proszę bardzo, nie dość, że mieszkał w bloku, to jeszcze miał sam pod nosem.
– To skąd jesteś?
– Z Piły.
– Aha, z Piły. Milicyjne miasto. – Przypomniał sobie, jak dziesięć lat temu był tam na kursach w szkole milicyjnej. Piękne czasy to były… Uśmiechnął się do swoich wspomnień i spojrzał na sklep. Przecież coś mu się od życia należało w taki upał.
Przez jezdnię wolno przejechał star załadowany po brzegi głośno dzwoniącymi skrzynkami z butelkami po mleku. Ciężarówka skręciła w prawo i zajechała na tyły spożywczaka. Milicjanci ruszyli za nią w stronę sklepowego zaplecza. Tymczasem kierowca zaparkował przy dużych drzwiach magazynowych i wraz z pomocnikiem zabrał się do ładowania kist, które sprzedawczynie ustawiły pod ścianą.
Dzielnicowy spojrzał tylko przelotnie na dwóch uwijających się facetów. Znał ich, więc wiedział, dlaczego robota pali im się w rękach. Nie pracowali na godziny, ale na dniówkę. Kończyli zmianę, gdy obsłużyli już wszystkie sklepy w okolicy i po załadowaniu ciężarówki mogli spokojnie jechać do centrali swojej firmy, by zaparkować wóz, a zaraz potem skoczyć na zimne piwko. Makarczukowi też chciało się zimnego piwa, ale koniec jego pracy zbliżał się wolniej niż zapowiadany przez władze od lat socjalistyczny dobrobyt. A pić się chciało.
Milicjant otworzył szare, pomalowane olejną farbą drzwi z tabliczką „Obcym wstęp wzbroniony”. Po chwili obaj funkcjonariusze znaleźli się na zapleczu sklepu. Wąski korytarzyk prowadził do biura a dalej na salę sprzedażową.
– Dzień dobry, pani Marysiu – powiedział dzielnicowy, zaglądając do środka.
– O, witam, panie Tadziu, proszę wejść. A pan nie sam? – Pulchna kobieta w średnim wieku była najwyraźniej zdziwiona. Widać była przyzwyczajona do częstych odwiedzin milicjanta, ale nie do wizyt grupowych.
– Sam to jest spożywczy, he, he, he!
–