Cudna mieszczka. Gomulicki Wiktor Teofil
Читать онлайн книгу.Wirgili! – szepnął Fabio ze smutnym uśmiechem, pokazując widok ten przyjacielowi.
A Luka przeniósł oczy ze ścieku na towarzysza i zauważył:
– Jest strumień i pasterz jest piękny z fletnią. Niech wyjdzie Amaryllis, a będzie ekloga18…
Giano milczał – smutny i jakby martwy. Dopiero gdy stanęli u wejścia na Rynek, ożywił się. Wskazał kamienicę narożną, wąską a wysoką, i rzekł głosem drżącym:
– To tutaj…
Rynek w oświetleniu pełni księżycowej wyglądał fantastycznie. Jaskrawe światła i cienie grube kłóciły się co krok ze sobą. Stojący na środku Ratusz rzucał kolumnę mroku tak wielką, że aż sięgała jasnych frontów kamienic. I były kamienice te podobne duchom czyśćcowym, które stopami wrosły w otchłań, ale na czołach mają już zorzy niebiańskiej jutrzenkę.
Tu i owdzie znać jeszcze było ślady strasznego pożaru sprzed lat pięciu19. Na ogół jednak domy były piękne i strojne. W świetle księżyca pławiły się liczne figury kamienne, białe i barwione, stojące na gzymsach, wychylające się z wnęk i zdobiące narożniki. Na belwederkach20, obyczajem włoskim, stały kwiaty. Wiele kamienic miało fronty malowane w różne kolory; na niektórych połyskiwało złocenie. Gdzieniegdzie, mimo noc jasną, paliła się lampka przed wmurowanym w ścianę obrazem.
Nad wszystkim górowała smukła wieżyca Ratusza – niby maszt kamiennego korabia21, który senna cisza fal na miejscu osadziła.
Spało miasto; spali ludzie. Nie świeciło się ani w jednym oknie. Cisza była taka, że można było słyszeć skrzypienie blaszanej syreny, wykręcającej się na szczycie Ratusza, oraz miarowe stąpanie surmacza22, który chodził w kółko po galeryjce wieżowej, wypatrując ogień i otrębując godziny.
Trójka Włochów wcisnęła się w wąski, spadzisty przesmyk, wiodący ku Białej Wieży. Dzikie to było miejsce i szpetne. Mrok gęsty zalewał je niby dno wąwozu. Postacie jakieś, nadejściem obcych spłoszone, poruszyły się i chyłkiem jęły uciekać. Nie wiadomo: zwierzęta czy ludzie…
Giano znał dobrze miejscowość. Postąpił śmiało kroków kilkanaście. Potem stanął, odwrócił się i w górę spojrzał.
Uśmiech przemknął mu po twarzy. Chwycił Fabia za rękę i rzekł:
– Patrz…
Wznosiła się przed nimi ściana wysoka, pełna okien i ganków, i od ziemi do szczytu blaskiem księżycowym zalana. Był to tył kamienicy narożnej. Na wysokości drugiego piętra znajdował się tam belweder ku Wiśle obrócony. Na belwederku stały wielkie donice z kwiatami; stało też kilka stołków niskich, skórą pokrytych. Przez szklane drzwi, wychodzące na ten taras maleńki, widać było światło.
– Nie śpi… – szepnął Giano ze wzruszeniem rozkosznym. Rękę jedną na sercu położył; palcami drugiej pocałunek w stronę okna oświetlonego posłał.
– Ave23 – zawołał głosem miłości pełnym.
Zaraz potem towarzyszom miejsca jął wyznaczać. Fabia ustawił po jednej stronie zaułka, Lucę po drugiej. Sam stanął pośrodku, nieco naprzód się wysunąwszy.
Na dany znak wszyscy trzej odrzucili płaszcze.
Grubas dzierżył lutnię o długiej szyi, która mu aż ponad ramię wystawała. Cienkosz do ust podnosił fletnię wysmukłą. Giano trzymał w ręku niedużą mandolinę, na wstędze różowej przez ramię przewieszoną.
Przez chwilę stali w miejscach, nie poruszając się. Potem od razu w instrumenta24 swe uderzyli.
Słodka przegrywka przez powietrze błękitne ku gwiazdom uleciała. Miękki głos fletu z pieszczonymi dźwiękami lutni i z perłowym strun mandolinowych szmerem złożyły się na jedno przeciągłe, lękliwe westchnienie, które mówiło: „Kocham – och! – kocham…”.
W górze drzwi brzękły. Dwie postacie niewieście wyszły nieśmiało na belwederek i wśród kwiatów przysiadły. W księżycowej jasności na chwilę tylko błysnęły, gdyż zazdrosna gąszcz liści zaraz je zakryła.
Wówczas Giano zaczął śpiewać. Głos miał tenorowy, aksamitny – jeden z tych głosów, które na kobiety jak narkotyk działają. Ciche akordy mandoliny biegły za pieśnią jego niby rój pszczół o złotych skrzydełkach.
Giano śpiewał:
Chi puo mirarvi
E non lodarvi,
Fonti del mio martiro:
Begli occhi chiari,
A me più cari
Che gli occhi ond'io vi miro!
Księżyc oświetlał go z boku, podnosząc świetność stroju, uwydatniając postać smukłą, gibką, wężową. Był piękny. Noc, pieśń, samotność otaczały go urokiem. Budził miłość i uosabiał ją.
Księżyc błyszczał coraz ogniściej, śpiew wzbierał coraz większą namiętnością, kwiaty na belwederku coraz silniej drżały.
Nagle…
II. Ostatnia kropla
– A ja ci rzekę25: pij!
– A ja ci rzekę: w spokoju mię zostaw!
– Frasunek w kielichu utopisz…
– Oliwa na wierzch wypłynie…
– Wolisz truć się?
– Wolę…
– Mości Hałła-Drałła! Sam tu!
Spoza wielkiej beczki wylazł człowiek zaspany. Oczy przetarł, przeciągnął się, zapytanie niewyraźne mruknął. Wyglądał dziwacznie i zagadkowo. Miał na sobie kaftan zielony, stary i zaplamiony, ze śladami złocistego wyszywania. Głowę owiązywał szmatą brudną, podobną razem do zawoju, do feza i do zwykłej babskiej chustki.
Był to imć pan Agła-Abłanowicz zowiący siebie Ormianinem, właściciel lochu z winami pod Ratuszem. Na jego śniadej twarzy o wielkim, do dzioba kruczego podobnym nosie i o czarnych podłużnych oczach malowało się wyraźnie wschodnie pochodzenie. Malowało się też i chytrości niemało.
– Tokaju26? – zapytał wyciągając rękę po dzban, między dwoma biesiadnikami stojący.
– Waścin27 tokaj z morawskiej lury fabrykowany! – rzekł drwiąco starszy z dwóch.
Zuchem on się zdawał, na ławie buńczucznie się rozpierał i pięścią w stół uderzał nieustannie. Wąs miał zadarty do góry, bródkę ze szwedzka przystrzyżoną, na głowie czapkę, lisim futerkiem oszytą.
Na przedzie czapki futerko tworzyło czub zadzierzysty, podnoszący jeszcze bardziej zawadiacki wygląd młodzieńca.
– Kalumnie28 waszmość gadasz – odburknął Ormianin. – Toż do mnie szmekierowie29 przychodzą, win próbują…
– Czerwieńce30 biorą… – dodał tamten przedrzeźniając.
Ormianin ramionami wzruszył i z dzbanem do odejścia
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30