Infantka. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Infantka - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
polszczyzną, nie miał najmniejszej w zrozumieniu trudności.

      Nazwisko też nie mówiło wiele, słudzy zwali go Ritter von Nemetsch; on sam nazwał się gospodarzowi Niemeczkowskim, ale mógł być zarówno Czechem i Polakiem, a Barwinek go nawet za Czecha z początku wziął.

      Z pytań, które zadawał gospodarz, wnosił, że niegdyś w Polsce bywał i znał ją dobrze, ale nie dzisiejszego czasu.

      Z czem i po co tu przybył, nie mógł też Barwinek odgadnąć ani z niego wyciągnąć. Człowiek był dobrze nie młody, posiwiały, twarzy opalonej i pofałdowanej, marsowego oblicza, rycerskiej postawy i obyczaju. I on, i służba żołniersko wyglądali, a karność między czeladzią była wielka.

      Około tego Niemeczkowskiego wyglądało dostatnio wcale i sobie ani ludziom nie skąpił; ale co on tu robił, dlaczego przesiadywał, w tem sęk był dla Barwinka.

      Pocieszał się tem tylko, że prędzej czy później dojść tej tajemnicy musi.

      Zrana podróżny wychodził zwykle na miasto, a choć go śledził gospodarz, wysuwając się za nim, nie mógł dojść gdzie przez cały dzień przebywał. W rozmowy się nie rad wdawał i za język pociągnąć nie dopuszczał.

      Wiedział Barwinek, że i na zamku bywał ów Niemeczkowski, ale u kogo?… dojść nie potrafił.

      Najbardziej zagadkową była mowa jego, w której czasami najdoskonalsza brzmiała polszczyzna, to znów słów i wyrażeń brakło nagle, tak że się niemieckimi posługiwać musiał.

      Żeby się tak Polak dał przerobić na Niemca, to się Barwinkowi w głowie pomieścić nie mogło. Znał on takich wielu, co w służbie u cesarza, u króla rzymskiego, u księżnej Brunświckiej bywali, ba nawet w Szwecyi przez długie lata z królewną Katarzyną przeżyli, a języka przecie własnego nie zapomnieli i stąpiwszy na rodzinną ziemię, zaraz łatwość mówienia nim odzyskiwali.

      Niemeczkowski zaś już dziś lepiej po niemiecku i łatwiej się wyrażał niż po polsku, więc, zdaniem Barwinka, Polakiem być nie mógł.

      Piątego dnia pobytu owego zagadkowego podróżnego w gospodzie pod białym koniem, zdziwił się niepomału gospodarz, gdy zrana ujrzał znanego sobie z widzenia rotmistrza Bielińskiego, przychodzącego i zapytującego wprost o Niemeczkowskiego.

      Trafił z tym zapytaniem na samego Barwinka, który nizko się pokłoniwszy, skorzystał ze zręczności i spytał.

      – My tu mamy tylko Rittera von Nemetsch! miałżeby to być Polak Niemeczkowski?

      Bieliński się rozśmiał głośno.

      – A juści nie kto inny jest, tylko szlachcic polski, Niemeczkowski.

      – No, proszę! – odparł Barwinek – a języka rodzonego tak zapomniał!!

      – Ba! – zawołał Bieliński – co za dziw, gdy może przez te lat dwadzieścia i kilka, jak Niemcom i cesarzowi służył, nie wiem czy go raz w rok przy świętej spowiedzi używał!!

      Zapisał to sobie Barwinek w pamięci i z tem większą ciekawością przypatrywał się gościowi swemu.

      Rotmistrz tego dnia poszedł szukać dawnego znajomego aż do izby na strychu, i tam się między niemi zawiązała następująca rozmowa.

      Niemeczkowski z początku mówił ciężko i połamaną polszczyzną, dopiero, gdy się z Bielińskim rozgadał, popłynęła mu coraz łatwiej.

      Uścisnęli się w progu.

      – Toś mi dopiero gość – rzekł Bieliński. – Gdyśmy cię z oczów stracili, a potem głucho było, jakbyś w wodę wpadł, naprawdę wszyscyśmy cię opłakiwali. Wszak to temu…

      – Dwadzieścia siedem lat – przerwał Niemeczkowski. – Młoda królowa Elżbieta naówczas, uproszona przez ś. p. hetmana Tarnowskiego, dała mi listy polecające do cesarza na wojnę francuzką. Chciałem się rzemiosłu rycerskiemu u obcych przypatrzeć i ani mi się śniło tam zagnieździć.

      Cesarz Karol V. przyjął mnie jak nie można lepiej i dał w wojsku pomieszczenie. Prawda, że w początkach ciężko było i z mową i z obyczajem się oswoić a do nich nałamać, alem młody był i chciwy uczyć się, a wojsko całe, bodaj nawet te lancknechty ich, tak się od naszego różniło, iż mi się korzystać pragnęło, aby co do domu przywieźć. Więc jąłem się do ich oręża, do sukni, do zbroiczki, i na podziw mi się poszczęściło…

      Ludzie też mnie polubili z tego, żem zapamiętały był a dziarski…

      Cóż powiecie? Od roku do roku, jakem się z niemi zżył, a w domu z rodziny nikogo nie było, zasiedziałem się aż po te czasy.

      Niemeczkowski nagle oczy spuścił, i zawahał się, jakby mu się do czegoś przyznać było nie łatwo.

      – Trochę w tem i babska chytrość była winna – dodał – polubiłem w Wiedniu dziewczynę i musiałem się żenić…

      Bieliński parsknął.

      – Domyślałem się – rzekł – inaczej byś tam nie wytrwał tak długo.

      – A! piękna bo była, piękna, krew z mlekiem! wesoła i rozumna – mówił Niemeczkowski – opętała mnie… Panie świeć nad jej duszą, bo już nie żyje. Dopiero po śmierci żony tęskno mi się do kraju zrobiło, choć w nim tak jak nikogo już nie mam.

      Pamiętacie rotmistrzu, młodemi byliśmy oba… dwadzieścia siedem lat… król Zygmunt panował jeszcze… królowa Elżbieta żyła… Jak się tu u was w Polsce wszystko zmieniło! Nic nie rozumiem, nikogo nie znam… Naówczas gdym jechał na dwór Karola V., nasz Zygmunt Stary chorzał i rychłą mu śmierć przepowiadano, a teraz, słyszę, August też bez nadziei życia… i… bez potomka!

      Szlachcic zniemczały powiódł oczyma po zamyślonym rotmistrzu, jakby chciał odgadnąć co odpowie, i urwał czekając; ale Bielińskiemu smutek nie dał rychło przyjść do słowa.

      Milczeli tak dobrą chwilę. Rotmistrz podniósł głowę.

      – Słuchajno, Niemeczkowski – rzekł – nie kryj się przedemną. Dwadzieścia siedem lat nie byłeś u nas i nie pilno ci było, teraz nagle ochota przyszła… Przyznaj się otwarcie… wysłano cię na zwiady?

      Cesarz ma wielki apetyt na Polskę?

      Niemeczkowski rzucił się tak gwałtownie, usłyszawszy to pytanie, jakby w niego piorun uderzył; stanął przerażony niemal.

      – W imię ojca i syna! któż to powiedział? – krzyknął.

      Bieliński śmiał się.

      – Nikt nie mówił, ale ja cię o to posądzam – rzekł. – Kręci się tu różnych ludzi siła i od Szweda, i od cesarza, i od Francuzów, a w Litwie od cara. Cesarz ma dużo swoich u nas… naturalnaby rzecz była, gdyby i z ciebie chciał skorzystać.

      Pan Zygmunt – tak było imię Niemeczkowskiemu – nie odpowiadając, wąsa zagryzał; w twarzy widać było jakieś wahanie i obawę.

      – Gdzieżby znowu mieli takiego małego jak ja człowieka posyłać – odezwał się – nie na wieleby się im przydało. Alem ja tyle lat cesarzom służył, napatrzył się ich potęgi, że sam z siebie, gdybym mógł, gotówbym im pomagać, po dobrej woli.

      Więc jak tu rzeczy stoją, rotmistrzu?

      Bieliński śmiejąc się poklepał go po ramieniu.

      – No! no – rzekł – więcej wiedzieć ja nie chcę. Co do cesarskich zalotów o naszą koronę, niewiele wiem i znam tych rzeczy. Jest tu możnych panów dosyć, co z cesarzem trzymają; prawda, będą tacy, co go za pieniądze zechcą


Скачать книгу