Infantka. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Infantka - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
do korony swatał? – począł po chwilce Niemeczkowski.

      – O Francuzie mówią – rzekł Bieliński – a ten siłę ma bodaj nie mniejszą, jak cesarz, a groźnym nie jest. Pruski książę pokrewny takżeby rad być wybranym. Litwa chciałaby cara, ale się pono rozmyśli… Są tacy, co o małym synku króla szwedzkiego, z naszej królewnej narodzonym, bąkają…

      Kto może zgadnąć przyszłość, wszakci król żyje.

      – Ale mu życia nie obiecują? – zapytał Niemeczkowski.

      – Bardzo źle jest – począł rotmistrz. – Nieszczęśliwy pan przez baby popadł i w chorobę i w taki stan, że mu się życia nie chce.

      Dziś lub jutro testament ma pisać kazać i pieczętować.

      Bieliński sparł się na ręku i łzę otarł.

      – W testamencieby mógł wyrazić życzenie co do następcy? – wtrącił Niemeczkowski.

      – Nie wiem czyby się to na co zdało – ciągnął dalej Bieliński – a mniej niż komu cesarzowi, bo z powodu królewnej żal do niego ma. Powtarza to iż umiera bezpotomnym przez niego, gdy mu się wczas rozwieść z żoną nie dano.

      Niemeczkowski słuchał pilno, nie odpowiedział nic i rozmowa zdała się wyczerpaną, gdy stanąwszy znowu przed Bielińskim spytał.

      – Nie słyszeliście tu co o Gastaldim?

      Ruszył ramionami rotmistrz.

      – Jakim? tym co się na naszym dworze wychowywał?

      – Myślę, że ten właśnie jest, bo ich dwu nie znam – odezwał się pan Zygmunt. – Nie ma go tu?

      – Nic nie wiem o nim.

      Znowu czas jakiś rozmowa nie szła. Niemeczkowski przysiadł na tarczanie.

      – Cale ja tu – odezwał się – inaczej u was znajduję niż się spodziewałem. Mówiono w Wiedniu, że cesarz potężne ma stronnictwo w Polsce i prawie zapewniony wybór. Tu zaś kogo zapytam, komu o tym napomknę, słuchać o nim nie chce.

      Myślałem, że się wam na co przydam, bom się zżył z wielu dworskiemi, panami i rycerstwem.

      – Ale wszystko to za wczesne – przerwał Bieliński. – Król żyje, Bóg dać może iż się podźwignie.

      W ten sposób przerywana rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, gdy rotmistrz zapytał Niemeczkowskiego, czy długo myślał tu bawić i jaki był właściwie cel podróży, ażali tu osiąść nie myślał.

      – Sam nie wiem – odezwał się Niemeczkowski – rodzinę mam daleką, która mnie nie zna a ja jej też. Chciałem się w kraju rozpatrzeć na wypadek, gdyby cesarz miał tu jaką nadzieję.

      – I wybrałeś się w złą godzinę – dodał Bieliński – gdy powietrze już do Warszawy zagląda a po kraju się szerzy. Lada chwilę my z królem ztąd wyruszamy.

      – Dokąd?

      – Nie wiem, ku Litwie pewnie – mówił Bieliński.

      – A królewna? – badał Niemeczkowski.

      – Ją także wyprawią, ale pewno nie tam gdzie król będzie – rzekł rotmistrz. – Ci co przy naszym panu są, nie radzi, aby na ich czynności zblizka patrzano.

      Mówiąc to wstał stary Bieliński.

      – Do licha mi tu u ciebie w tej izbie pod strychem duszno, albo ty ze mną chodź ztąd, lub ja sam na zamek muszę.

      – Weźmiecie mnie z sobą? – spytał wahając się gość?

      – Dlaczegożby nie – uśmiechnął się Bieliński. – Najlepszy to będzie sposób przekonania cię jak tu na cesarskich patrzą, gdy ciebie ze stroju i z mowy za jednego z nich wezmą.

      Zawahał się posłyszawszy to pan Zygmunt.

      – Jeżeli tak – odparł – wolę w gospodzie pozostać.

      – Ja mam izbę na zamku – dodał Bieliński – pójdziesz do mnie. Przyjechałeś się rozpatrzeć, a w gospodzie tylko czeladź spotkasz, u mnie zawsze się kto znajdzie. Choćby ci co nie w smak było, lepiej ażebyś się nie łudził.

      Wyszli tedy na zamek oba.

      Stojący w progu Barwinek pozdrowił ich przechodzących i powiódł za niemi oczyma. Od czasu, jak rotmistrza widział na rozmowie poufałej z gościem swoim, znacznie był uspokojony i miał go już za Polaka. Zacnego Bielińskiego znano jako prawego rycerza, który w żadne potajemne konszachty się nie wdawał.

      Nie miał też czasu bardzo się zajmować Niemeczkowskim, gdyż od wczoraj inna i jeszcze osobliwsza figura zjawiła się pod białym koniem.

      Ta większą była może dla Barwinka zagadką, niż w pierwszych dniach ów domniemany Niemiec.

      Nad wieczór wcale piękna zatoczyła się przed gospodę kolebka, czterema gniademi woźnikami w błyszczącej uprzęży ciągniona, ze służbą w barwie, z pachołkami i wozem za nią. Panowie i panie, które naówczas same tylko kolebkami jeździły, do gospody nigdy prawie nie zwracali się. Możniejsi mieli albo własne dwory lub znajomych w mieście.

      Wyszedł Barwinek czapki już zawczasu uchylając i spodziewając się zobaczyć wychylającą z powozu kobietę, gdy dwóch pachołków, zbliżywszy się do stopni, wydobyli z wnętrza kolebki coś, jakby małego wyrostka, dziecko… i postawili go na ziemi.

      Figurka ta Barwinkowi zaledwie do kolan sięgała, ale nie było to dziecko, gdyż schyliwszy się dostrzegł ze zdumieniem gospodarz maleńkiego, niemłodego człowieczka, karła, ubranego z cudzoziemska, z miną butną, przy mieczyku.

      Karły po dworach naówczas nie były osobliwością, miała ich Bona kilkoro, z których dwoje darowała cesarzowi Karolowi; Dosieczkę karlicę zabrała z sobą do Szwecyi Katarzyna, i ta w więzieniu z nią siedziała, Jagnieszkę wzięła księżna Brunświcka, ale karła, któryby sam sobie panem był, kolebką jeździł, sługi miał, barwę i pańsko występował, Barwinek jako żyw nie widział i nigdy o podobnym nie słyszał.

      Nie wiedział jak miał się znaleźć, uczcić go, czy sobie równym poczytać. Jeszcze rozmyślał, gdy karzeł coś żywo zaszwargotał do sługi, a ten zbliżył się do Barwinka i oświadczył mu, że pan jego, podkomorzy królewski (jakiego króla nie mówił) dowiadywał się gdzieby wygodną i piękną gospodę mógł znaleźć, za którą jak należy zapłaci.

      – Ale – dodał sługa – lada czem pan nasz nie da się zaspokoić, nawykł do królewskich pokojów, trzeba mu czystych i pięknych izb parę.

      Barwinek byłby go chętnie u siebie pomieścił, dla zarobku, lecz miejsca nie było; tarł więc głowę i rozmyślał, a tymczasem zobaczywszy tak ustrojonego karła, gromada się ludzi jak na dziwowisko koło niego i u wrót zebrała, co małego pana mocno niecierpliwiło.

      Strasznie był żywego temperamentu, począł wołać na sługi, niecierpliwie się kręcąc – i nim Barwinek się namyślił zaprowadzić go w sąsiedztwo do mieszczanina Sówki, który mógł pięknych parę izb odstąpić, karzeł porwał się nazad do swej kolebki i już precz chciał jechać, rozkazując do dworu starosty, choć pora była spóźniona.

      Barwinek ledwie miał czas przypaść i zaofiarował się do Sówki zaprowadzić, a że tam szopy i stajni nie było, dwór i konie małego owego podkomorzego, miały pod białego konia powrócić.

      Od ludzi później dowiedział się gospodarz, iż karzeł zwał się Krassowskim, że był szlachcicem polskim z Podlasia, możnym człowiekiem, i że przez czas długi na dworze królowej francuzkiej bawił, a niedawno do Polski powrócił.

      Tegoż


Скачать книгу