Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki
Читать онлайн книгу.z McKinseya, Baina czy BCG. Nie potrafiła szyć ładnych prezentacji i stawiać tabelek w Excelu. Nie mówiła językiem dzieciaków wykształconych na London School of Economics czy University College London – choć kilku takich ściągnęła do swojego zespołu. Ale znała się na ludziach. Miała intuicję, która jest niezbędna do względnie bezpiecznego pływania w odmętach biznesu. I dlatego nie bałem się konsultować z nią decyzji.
A poza tym dobrze jest mieć kogoś takiego u boku. Pamiętacie, jak mówiłem, że ludzie ze szczytu najchętniej spotykają się z celebrytkami, znanymi dziennikarkami albo kontrowersyjnymi dziedziczkami fortun? Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, kiedy osiągniesz sukces, chcesz się zadawać z ludźmi, którzy są na tym samym poziomie co ty. Z biznesmenami, politykami lub sportowcami, których powodzenie zawodowe wywindowało na irracjonalnie wysoki poziom pewności siebie. Z ludźmi napędzającymi się wiarą, że są w stanie podbić świat. A po drugie, tego typu kobiety są świadectwem statusu. I to najważniejszym z możliwych. Są jak porsche, ferrari i lambo skumulowane w jednej gigantycznej maszynie. Jak rolex i patek philippe na jednym nadgarstku. Jak przedłużenie fiuta.
Dlatego trzeba się z nimi spotykać w takich miejscach jak to: w zlokalizowanej w sercu Warszawy restauracji, której francuski szef stara się o gwiazdkę Michelin. Z ultranowoczesnym industrialnym wnętrzem, zaprojektowanym przez jakiegoś designerskiego fafarafę. Z wymuskanymi kelnerami, którzy z murzyńską służalczością nadskakują klientom.
– Co tak śmierdzi? – spytała ponownie Karolina.
– Może to z zewnątrz? – zasugerowałem, wskazując brodą drzwi wejściowe.
Oczywiście doskonale wiedziałem, co to za zapach. Środki dezynfekcyjne. Po spotkaniu z Chemikiem starannie wymyłem swoje podwarszawskie mieszkanie. Wyszorowałem całą piwnicę. Każdy najdrobniejszy kąt. Każdy mebel, obok którego niosłem Renatę i którego przypadkiem mogła dotknąć. A na koniec unurzałem w chemii swoje ciuchy. Wszystkie, w których Renata mnie widziała. Uznałem, że będzie to lepsze rozwiązanie, niż gdybym miał je spalić na jakimś odludziu.
– Co robisz jutro? – zapytała.
– Spotykam się ze znajomymi.
– Z tymi debilami?
Uśmiechnąłem się.
– Znam tych debili od dwudziestu lat. Potrzebuję ich.
– W jakim celu? Do łechtania ego? Do zabawy w dobroczyńcę?
– Słyszałaś o czymś takim jak koleżeństwo? Albo przyjaźń?
– Przecież to nie są twoi przyjaciele. Gówno cię obchodzi, co u nich słychać. Chcesz tylko, żeby mieli świadomość, jak wspaniale sobie radzisz.
– Do tego wystarczy trochę poguglować.
– Poświęcasz im piątkowe wieczory, a dla mnie masz tylko to. – Zerknęła z pogardą na maszerującego po sali kelnera. – Dwie kolacje w miesiącu w jakichś szpanerskich restauracjach. Ja też umiem się bawić. Potrafię być dobrym kompanem na imprezie.
– Nie wątpię.
– Nie myśl, że chodzi mi o ciebie. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Żyjemy w społeczeństwie, w którym nadal występują ogromne dysproporcje płciowe. Faceci tacy jak ty mogą łazić po klubach, wyrywać panienki, polewać je szampanem i gzić się z nimi w pokojach hotelowych. Nikogo to nie rusza. Nikt nie widzi w tym niczego skandalicznego. Ale gdybym ja choć raz zrobiła coś takiego, zostałabym wyklęta. Zmieszana z błotem. Zwyzywana od kurew. Taki incydent prawdopodobnie zniszczyłby mnie i moją firmę. Dlatego jeśli mam ochotę poimprezować, powinnam to robić z tobą. Przynajmniej dopóki będziemy uchodzić za parę.
Westchnąłem. Spodziewałem się, że prędzej czy później do tego dojdzie. Młode kobiety – Karolina dopiero zbliżała się do trzydziestki – mają to do siebie, że szybko się nudzą zastanym układem. A nasz był na tyle niestabilny, że byle pierdnięcie mogło go zburzyć.
– Nie rób tego – powiedziałem. – Nie zachowuj się tak. Nie pasuje do ciebie ten pełen pretensji ton. Ani uskarżanie się na swój los. Dobrze wiedziałaś, na co się piszesz.
– Nie wiedziałam. Nikt nie wiedział. Ty też nie. Nie miałeś pojęcia, jak ta relacja się rozwinie. Ale z jakiegoś powodu uznałeś, że najlepiej będzie uwalić ją w zarodku.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie chcę się z tobą kłócić. A na pewno nie tutaj i nie dzisiaj. Zjedzmy przegrzebki, dopijmy wino i wyjdźmy stąd uśmiechnięci od ucha do ucha. Jak dwoje kochających się ludzi. Okej?
Karolina opróżniła kieliszek i głośno odstawiła go na stół. Przełknęła wino, jakby połykała gówno.
– Co tu tak, kurwa, śmierdzi? – warknęła. – Zaraz się porzygam.
Uśmiechnąłem się. Czasem dobrze jest mieć katar. A najlepiej katar społeczny.
Z pewnością kojarzycie hasło „sprzedaj mi ten długopis”. Mogliście o nim czytać, mogliście słyszeć, ale najpewniej widzieliście, jak w Wilku z Wall Street wypowiada je Leonardo DiCaprio, który kilkanaście minut wcześniej czołgał się do białego ferrari po przedawkowaniu metakwalonu. Według niektórych sprzedawców jest to świetne ćwiczenie rekrutacyjne, pozwalające sprawdzić umiejętności potencjalnego handlowca. Dla innych to bzdurna próba, która o niczym nie świadczy. A dla mnie? Uważam, że to wdzięczna zabaweczka, i chętnie urozmaicam nią swoje występy.
– Jestem producentem bram garażowych – powiedziałem, kładąc laptopa na kolanach faceta w pinglach. – Sprzedaj mi to oprogramowanie.
Odsunąłem się na kilka metrów. Przeszedłem się wzdłuż tablicy magnetycznej. Wyjrzałem przez rolety na parking. Wszystko po to, aby dać gościowi kilka sekund na przeczytanie opisu softu. I kilka następnych, żeby wyobraził sobie, jak się produkuje bramy garażowe. W końcu ponownie się zbliżyłem. Z rękoma splecionymi na piersi oparłem się o kant biurka.
– To czołowy system ERP na rynku – zaczął okularnik, zerkając to na mnie, to na ekran. Znacznie dłużej i intensywniej na ekran. – Pomaga przedsiębiorstwom zarządzać wyrobami, podzespołami czy półfabrykatami. Dzięki niemu uprości pan procesy produkcyjne i łatwiej będzie mógł kontrolować jakość pracy maszyn. Poza tym…
Facet dalej się produkował, ale ja już słyszałem tylko bla, bla, bla. Ten system bla, bla, bla… Umożliwia integrację z bla, bla, bla… Świetnie współpracuje z bla, bla, bla… Bełkot. Bezmyślnie skserowany z bezmyślnego opisu, nabazgranego dla producenta przez jakiegoś bezmyślnego tłuka z działu sprzedaży, marketingu albo chuj wie skąd.
Kiedy facet się nieudolnie produkował, wyjąłem wibrujący telefon. Dostałem wiadomość.
Skończyłem.
Została wysłana z jakiegoś dziwacznego numeru, ale wiedziałem, że pochodzi od Chemika. Była w jego stylu: tak lapidarna, jak to tylko możliwe. Cała operacja zajęła mu około czternastu godzin. Byłem cholernie ciekawy, jak pozbywa się zwłok, ale przede wszystkim w jaki sposób udaje mu się utrzymać swoją profesję w tajemnicy. Przecież nawet na tym jego zadupiu kręcą się jacyś ludzie: kierowcy ciężarówek, budowlańcy, pracownicy zakładów produkcyjnych. Ktoś powinien widzieć, że co jakiś czas przywozi do swojej nory duże zafoliowane przedmioty, które już nigdy jej nie opuszczają. Ktoś powinien zauważyć dym unoszący się nad jego barakiem – zupełnie jak w Breaking Bad. Ktoś powinien wreszcie zainteresować się tym nerdem. I niewykluczone, że prędzej czy później ktoś to zrobi. Dlatego dobrze by było,