Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Читать онлайн книгу.

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
przez kilka sekund bezmyślnie się na mnie gapił, po czym ponownie otworzył gębę.

      – To zupełnie unikatowy soft, który umożliwi panu analizę potrzeb materiałowych, zarządzanie zleceniami czy…

      Bla, bla, bla. Nie załapał. I pewnie już nie załapie.

      Kiedyś miałem więcej radochy ze szkolenia takich ciołków. Czułem się jak trener trzecioligowej drużyny, próbujący wydobyć z tłumu nieudaczników choćby jednego, który potrafi prosto kopnąć piłkę. Jak czarodziej zmieniający brzydkie kaczątka w księżniczki. Ale od pewnego czasu nie sprawiało mi to żadnej frajdy. To dlatego zacząłem szukać okazji inwestycyjnych. Dlatego umówiłem się na spotkanie ze Skodą, zbajerowałem go i na świetnych warunkach wkręciłem się do zarządu Clouda. Dlatego chciałem poprowadzić to przejęcie, które mogło mi przynieść kilka baniek premii. I wreszcie dlatego bardzo chciałem pracować u boku Solskiego. Nawet jeśli miałbym być tylko jego giermkiem.

      – Wystarczy. – Podszedłem do faceta i odebrałem mu komputer. – Spotkanie dobiegło końca. Możesz wyjść.

      Okularnik potrzebował paru sekund, żeby przyjąć ten komunikat. Kiedy wreszcie dotarło do niego, że przegrał, wysłałem mu kolejny.

      – Proszę wyjść. – Wskazałem palcem drzwi. – Teraz. Zabierasz czas pozostałym uczestnikom szkolenia.

      – Co zrobiłem nie tak? – zapytał.

      – Wszystko. Szczegóły usłyszysz od kolegów. A teraz chciałbym, żebyś wyszedł.

      Ludzie zawsze myślą, że żartuję. Że po paru sekundach krępującej ciszy wszystko odkręcę. Ale nawet jeśli delikwent radzi sobie zupełnie przyzwoicie jak na skalę swojej mierności, nie mogę tego powiedzieć. Zepsułbym cały show.

      – Czekamy.

      Okularnik w końcu pojął, że to nie jest dowcip. Sięgnął po opartą o krzesło teczkę i pospiesznie, ponaglany współczująco-drwiącymi spojrzeniami kolegów, opuścił salę. Wtedy wróciłem na podwyższenie i odłożyłem laptopa na biurko.

      – Klienta nie interesuje wasz produkt – powiedziałem. – Gówno go obchodzą jego parametry, funkcjonalności czy technologie, na których został zbudowany. Interesuje go wyłącznie to, ile dzięki temu śmiesznemu człowieczkowi w garniturku, który próbuje mu coś ożenić, jest w stanie zarobić. Dlatego musicie mu czym prędzej uświadomić, jakie ma potrzeby. Musi zrozumieć w mig, że dzięki waszemu produktowi zdoła przyspieszyć proces produkcyjny albo zapobiec kradzieżom w firmie. Że dzięki temu będzie mógł monitorować pracę swoich leniwych pracowników. Że pozwoli mu to zmniejszyć zatrudnienie o dwadzieścia procent. I pod żadnym pozorem nie wolno wam używać tych wszystkich durnych określeń, które znajdują się na opisach produktów. W dziewięćdziesięciu kilku procentach nie będziecie rozmawiać z profesorami, tylko z ludźmi, którzy ledwo oderwali się od cepa.

      Roześmiali się. Już dawno przestało mnie dziwić, że nieopierzeni sprzedawcy natrząsają się z samych siebie, nie mając o tym bladego pojęcia.

      – Wasz kolega nic nie wie o sprzedaży i nie zna się na ludziach. A do tego okazał się strasznym ignorantem. Nie zabroniłem mu rozmawiać z klientem, a mimo to nawet nie zapytał, jak duża jest moja firma. Ile osób zatrudniam. Co to za bramy. Jak wygląda proces technologiczny. Czy mam już jakieś oprogramowania wspierające produkcję. Zamiast poprowadzić sprzedaż, zafundował nam marnej jakości prelekcję.

      Schyliłem się do komputera i odpaliłem stronę kolejnego dostawcy oprogramowania. Zerknąłem na jego listę klientów. Skupiłem się na nazwie, która przykuła mój wzrok. Przeczytałem jednozdaniowy opis firmy, wróciłem do strony z charakterystyką produktu i odwróciłem się do audytorium.

      – Kto następny? – zapytałem.

      To ważny moment. Osoba, która zgłasza się pierwsza, zwykle jest dupkiem o przerośniętym ego i marnych umiejętnościach, pragnącym za wszelką cenę udowodnić, że ma dłuższego, niż się wszystkim wydaje. Choć zdarzają się wyjątki.

      Takie jak ona. Blondynka w czerwonej kiecce i wysokich szpilkach. Z ponadstandardowo głębokim dekoltem, który eksponował konkretne cyce. Uśmiechnięta, ale nieepatująca sztuczną pewnością siebie.

      Wprost idealna.

      Kiedy do niej podszedłem, opuściła rękę, a ja z największą przyjemnością położyłem jej laptop na kolanach.

      – Jestem szefem zaopatrzenia w firmie, która wytwarza maszyny dla górnictwa. Sprzedaj mi to oprogramowanie.

      * * *

      Nikt tak naprawdę nie wie, gdzie to się zaczęło, ale wszyscy twierdzą, że w Google. Piłkarzyki, stoły do ping-ponga albo bilardu, hamaki, konsole do gier, zjeżdżalnie, place zabaw, pokoje drzemek. A do tego fikuśne krzesła, darmowe żarcie i zabawne nazwy sal. Od dłuższego czasu firmy prześcigają się w wymyślaniu udogodnień biurowych, dzięki którym rekrutują dwudziestoparoletnich naiwniaków. I są w tym coraz lepsze.

      Korzystając z dobrodziejstw kuchni jednej z takich nowoczesnych korporacji, Oleg i Maria czekali na szefową Renaty. I zarazem szefową HR w polskim oddziale firmy Dangill, jednego z największych amerykańskich koncernów spożywczych, który produkuje faszerowane chemią ciastka, pomaga wywalać dziesiątki milionów ton plastiku do mórz i wyzyskuje kraje Azji Południowo-Wschodniej. Klasyka. Policjanci mieli za sobą mrukliwy poranek. Rozmawiali tyle, ile musieli, żeby ustalić plan działania. Nic ponadto. Oleg nie potrafił się jednak kłócić, dlatego podszedł do Marii, która gimnastykowała się z ekspresem. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, pomógł jej zamocować kolbę, a ona podziękowała mu oszczędnym uśmiechem.

      – Czternaście kilometrów – oznajmił Oleg.

      – Co? – spytała Maria, przebijając się przez powarkujący ekspres.

      – Czternaście kilometrów. Tyle wczoraj przeszliśmy. Osiem po lewej stronie Wisły i sześć po prawej. Przynajmniej tak twierdzi moja apka. Mam zakwasy jak po joggingu.

      Maria wyjęła kubek z maszyny. Pociągnęła kilka nerwowych łyków, podrażniając podniebienie.

      – Mój ojciec mawia, że dopóki coś cię boli, to znaczy, że żyjesz – powiedział Oleg.

      Czekał na jakąś reakcję Marii. Jakąkolwiek. Ale ta niczym go nie uraczyła. Nie wiedząc, jak ją podejść, w końcu wykrztusił to, co zamierzał powiedzieć, kiedy po raz pierwszy tego dnia zobaczył Marię.

      – Sorry za wczoraj.

      Maria wzięła parę następnych mikrołyków, robiąc sobie parę następnych mikroran.

      – To ja przepraszam – odparła po chwili. – Za to, że się wściekłam. I potraktowałam cię z buta.

      – Zdarza się.

      Policjantka potrząsnęła głową.

      – Nawet gdybym miała dobry powód, nie powinnam tak się zachować.

      Wyciągnęła do Olega dłoń. Poczuła ulgę, kiedy przyjął przeprosiny i odpowiedział jej uśmiechem. Cieszyła się, że na tym się skończyło. Że nie próbowali się wgryźć, co tak naprawdę stało za jej wczorajszym wybuchem. Bo gdyby to zrobili, mogłoby się okazać, że Marii wcale nie zirytowało lenistwo Olega. Wściekła się, ponieważ miał do czego wracać. Spokojny dom, żona, dzieci. Dzieci, kurwa. Nie potrafiła przeboleć tego, że nie może założyć rodziny. Niepłodność rzutowała na jakość jej pracy. Bardziej, niż była gotowa przyznać.

      Po paru minutach przyszła do nich szefowa Renaty. Przedstawiła się jako Zofia Chodkowska. Żeby uchodzić za profesjonalną i ponętną menedżerkę, wystroiła się w szarą garsonkę i wysokie szpilki. Jednak przez rzucającą się w oczy nadwagę


Скачать книгу