Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
stosunek do nowej władzy. Wyniósł się z Poznania do swojego wiejskiego domu nad jeziorem. Rzadko ruszał się stamtąd, ale dziś rzucił wszystko, wsiadł do auta i popędził do Poznania. Ostatni z gości, którzy stali nad szpitalnym łożem boleści, Grzechu Kowal, też należał do milicyjnych weteranów. W zespole kierowanym przez Marcinkowskiego był najlepszym kierowcą. Po 89 roku odszedł ze służby i otworzył firmę transportową. Dziś miał do dyspozycji ponad setkę tirów, które woziły towar po całej Europie.

      – A po co ci ta wiedza? – zapytał podejrzliwie Blaszkowski.

      – No wiesz… – Brodziak uśmiechnął się pod nosem.

      – Przekonamy gnoja, żeby się przyznał. – Rychu Grubiński w pewnych kwestiach nie stosował półśrodków. – Znaczy pomożemy policji go znaleźć – wyjaśnił, robiąc niewinną minę. – Nie może być tak, żeby spokojnego człowieka na pasach…

      – Właśnie, szanowny panie! Szczera prawda! – zgodził się z nim chudy pacjent leżący po przeciwnej stronie sali.

      – A nie mają panowie może rozmienić dziesięciu złotych na drobne, bo telewizor się wyłączył – zapytał gość spod okna.

      – Łe, do cholery, herbata mi się wylała – zawołał łysy człowiek z obojczykiem na szynie ortopedycznej. – Trzeba by salową zawołać, żeby posprzątała.

      – Czy to jest OIOM, czy ogólna sala? – Kowal rzucił pytanie do nikogo konkretnego, ale najlepiej zorientowany Blaszkowski wszystko już wiedział na ten temat.

      – Na OIOM-ie nie ma łóżek, więc go dali do ogólnej. Musi poczekać, aż się zwolni miejsce.

      – Aż ktoś wyciągnie kopyta – stwierdził Brodziak sarkastycznym tonem.

      – A jest tu jakiś ordynator czy ktoś? – zapytał Gruby Rychu.

      – Zwariowałeś? – Brodziak z niedowierzaniem pokręcił głową. – To państwowy szpital, chłopie. Lekarze po południu siedzą w swoich prywatnych gabinetach, żeby dorobić do gównianych pensji.

      – Aha. – Rychu jakby sobie coś przypomniał. – No ale dyżurny musi być?

      – Pewnie jest, a co? – zainteresował się Blaszkowski.

      – Trzeba by go zawołać. – Widać było, że Grubiński postanowił działać.

      Wszyscy czterej spojrzeli na Mariusza. W końcu był najmłodszy i to zawsze on biegał po sprawunki, jak było trzeba. Wzruszył więc ramionami i poszedł. Pięć minut później wrócił z pięćdziesięcioletnim lekarzem. Widać było, że ten nie jest za bardzo zadowolony, że ktoś gdzieś go ciągnie. Ale gdy spojrzał na Grubińskiego ubranego w garnitur, po którym od razu dało się poznać, że musiał kosztować więcej niż wyposażenie całej szpitalnej sali, na jego ustach pojawił się niewyraźny uśmiech.

      – Panie prezesie, to jest pan doktor Murawski. Jak się okazuje, zastępca ordynatora. A to jest pan prezes Ryszard Grubiński, właściciel Wielkopolskiego Banku Ziemskiego.

      – O, coś takiego – lekarz się rozpromienił. – A ja mam akurat konto w pańskim banku, panie prezesie. Bardzo mi jest miło. Murawski jestem.

      – A ten człowiek, co tu leży, to mój kolega, Teofil Olkiewicz.

      – Ach tak, no co za zbieg okoliczności. Jest tutaj pod dobrą opieką. Jak pan widzi, aparatura cały czas mierzy wszystkie czynności życiowe.

      – Co z nim? – zapytał Grubiński.

      – Bardzo dobrze, dobrze, choć nie jest już najmłodszy. – Lekarz sięgnął po kartę przypiętą do tabliczki na łóżku. – Złamana ręka, potłuczenia ogólne, nie ma obrażeń wewnętrznych. Przynajmniej nic dotąd nie stwierdzono. Widać pana znajomy jest w czepku urodzony. Miał fenomenalne szczęście.

      – To czemu jest nieprzytomny?

      – Jest w śpiączce farmakologicznej, ale właśnie skończyliśmy mu podawać specjalne leki, więc powinien się niebawem obudzić, to jednak może jeszcze trochę potrwać – wyjaśnił lekarz.

      – Albo się już nie obudzi, bo… – nie wytrzymał pacjent z usztywnioną nogą, ale nie dokończył, ponieważ nie zaryzykował bliższego spotkania z pięścią Brodziaka, który podsunął mu ją pod sam nos.

      – A izolatki to jakiejś tu nie ma?

      Lekarz wzruszył ramionami.

      – Jest, ale wiecie panowie, to dla nagłych wypadków w razie jakichś komplikacji.

      – To jest właśnie ten nagły i skomplikowany wypadek! – stwierdził Rychu. – Trzeba by go przenieść do izolatki i otoczyć szczególną opieką.

      – Wszyscy nasi pacjenci są otoczeni szczególną opieką. A poza tym w kwestiach izolatki decyzję podejmuje sam ordynator.

      – Panie doktorze – Brodziak chwycił lekarza pod ramię – pan prezes Grubiński nie ma zamiaru wkraczać w obszary waszej kompetencji, ale myślę, że mógłby pan sam podjąć dziś jedynie słuszną decyzję w obliczu tego, co mamy do zaproponowania.

      – Niby co?

      Mirek spojrzał na Rycha, a ten uśmiechnąwszy się lekko, skinął głową.

      – A jaki niezbędny sprzęt jest potrzebny na tym oddziale?

      – Jak to sprzęt?

      – Czego wam brakuje?

      – Nam?… zaraz, zaraz, czy panowie chcą…?

      – Tak jest, panie ordynatorze, chcemy wspomóc oddział finansowo – potwierdził bankier. – Jeśli właściwie zaopiekujecie się naszym kolegą, oddział dostanie wsparcie finansowe w wysokości, powiedzmy… hmm, trzystu tysięcy złotych płatnych dziś na założony w naszym banku rachunek, z którego będziecie mogli czerpać pieniądze na konkretne zakupy dla oddziału albo może szpitala.

      – Nie, dla szpitala nie, bo nam wszystko zabiorą. Dla nas, panie prezesie, dla nas.

      – No to sprawa załatwiona. A czego wam brakuje?

      – Brakuje? Wszystkiego nam brakuje! Wszystkiego nam brakuje, ale izolatkę mamy. Zaraz się bierzemy do jej przygotowania. Już idę poinformować siostrę dyżurną. I salową trzeba zaraz tam posłać, żeby zrobiła…

      – Panie doktorze, to można by moje łóżko na jego miejsce przestawić, jak już onego wywiozą? – Mężczyzna z usztywnioną nogą próbował od razu załatwić coś dla siebie, ale lekarz nie miał zamiaru poświęcać mu ani chwili. Wybiegł z sali i pognał w kierunku pokoju pielęgniarek.

      – Dzięki, Rychu, w imieniu Teofila. – Fred Marcinkowski wyglądał na poruszonego hojnością kolegi.

      – Łe tam, co to za problem. Nie może być tak, żeby leżał jak byle jaka łachudra. Miałem tylko nadzieję, że jest jeszcze przytomny, żeby wypić łyczka. – Wyciągnął z kieszeni marynarki srebrną piersiówkę. – Ale jak on nie może, no to chociaż my za jego zdrowie.

      Odkręcił butelkę i podał Brodziakowi. Mirek, upiwszy niewielki łyk, posłał ją dalej. Wszyscy wypili za zdrowie kolegi, życząc mu w myślach powrotu do zdrowia, choć tak naprawdę nikt z nich nie miał wielkich nadziei. W końcu Teofil Olkiewicz miał już osiemdziesiąt cztery lata, a dla człowieka w takim wieku każdy, nawet najdrobniejszy wypadek mógł skończyć się tragicznie. Stary milicjant odchodził więc na wieczną służbę, a oni niewiele mogli z tym zrobić.

      – Przynajmniej będzie mieć trochę luksusu w tej izolatce – stwierdził Rychu. – Mirek, powiedz swoim ludziom, żeby do szpitala dostarczyli wszystko, co mu będzie potrzebne, jakiś telewizor, żeby nie musiał oglądać tego gówna. – Wskazał na


Скачать книгу