Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej

Читать онлайн книгу.

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
A on jaki był?

      – Spokojny, grzeczny, czy ja wiem…

      – A mówił, czym się zajmował przed pójściem na emeryturę?

      – No mówił, że pracował w jakimś biurze czy gdzieś, ale nie pytałam się, bo to przecież nie moja sprawa.

      – A kto mu gotował?

      – Jak to? – najwyraźniej się zdziwiła.

      – Musiał przecież gdzieś jeść – stwierdził, przypominając sobie kuchnię w mieszkaniu Langnera. Wyglądała jak laboratorium, czyste i sterylne. Garnki w szafach bez śladów używania, stół i blaty bez śladów codziennej eksploatacji, a w lodówce kompletne pustki. Wtedy pomyślał o swojej kuchni, w której zlew wypełniony był brudnymi talerzami i sztućcami z przynajmniej dwóch tygodni.

      – No chyba w domu jadł, nie?

      – Nie wygląda na to, żeby cokolwiek gotował.

      – No to ja nie wiem. – Dyjakowa wzruszyła ramionami i sięgnęła zaraz po kolejnego papierosa. Biernatowi na myśl o tytoniowym smrodzie zrobiło się niedobrze. Wstał więc z krzesła, a na blacie stołu położył swoją wizytówkę z numerem telefonu.

      – Jakby sobie pani o czymś przypomniała…

      – O czym?

      – Nie wiem, jakimś drobiazgu. Każdy szczegół może być ważny. Niech pani pomyśli. Może ktoś go odwiedził, może usłyszała pani jakieś dziwne hałasy.

      – Nie, chyba nic nie słyszałam… nie pamiętam. Ale zadzwonię, jakby co.

      Wyszedł z bloku i ruszył w kierunku swojego wysłużonego golfa. Już chciał wsiąść do auta, gdy naraz przypomniał sobie, że może warto byłoby wejść do tego spożywczego. Miał zdjęcie, które wykonali technicy z malutkiej fotografii denata znalezionej w mieszkaniu, więc mógł spróbować wypytać się o niego w sklepie. Może ktoś coś wiedział na jego temat. Gdy dochodził do pawilonu, na chodniku przed nim pojawił się szczupły młodzieniec w bluzie z kapturem. Pomyślał, że za gorąco na taką bluzę, ale na dalsze analizy nie było czasu. Młody zrobił groźną minę.

      – Tej, dziadek, daj dwie dychy.

      – Co?

      – Dwie dychy za przejście po naszej dzielni i ochronę.

      – Jaką ochronę?

      – Jak żeś był w bloku, myśmy chronili twoją furę – wyjaśnił drugi, niższy o głowę chłopak o okrągłej, pryszczatej twarzy, ubrany w workowaty T-shirt, spodnie za kolana i klapki.

      – Żeby nikt jej nie podpierdolił – rzucił trzeci, najbardziej z nich wszystkich napakowany, więc ubrany w koszulkę bez rękawów, odsłaniającą mocny kark i rozrośnięte ramiona. Zaszedł go z drugiego boku, tak że mógł poczuć się osaczony. – Dwie dychy rzucaj, dziadek, i masz u nas abomanent na cały tydzień.

      Biernat nie przepadał za używaniem siły fizycznej, jednak wiedział, że demonstracyjne jej zastosowanie przynosi często doskonałe skutki.

      Spojrzał na tego najwyższego, który stanął mu na drodze, uśmiechnął się i uniósł rękę, tak jakby chciał sięgnąć do portfela. Napakowany ani żaden z jego kumpli nie spodziewali się, że naraz ta ręka wyląduje na głowie chłopaka. Żelazny uchwyt ścisnął ucho i wykręcił je tak mocno, że osiłek zgiął się wpół.

      – O kurwa, bo mi urwiesz ucho, jebańcu!

      – Nie zbliżać się, bo mu urwę ucho! – zagroził pozostałym, którzy zamarli jak filmowa stop-klatka.

      – Auuu! Kurwa! Moje ucho! Puszczaj, kurwa, chuju! O ja pierdo… – chłopak zamilkł ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie.

      Biernat naraz zrozumiał, że w zasadzie już nie musi trzymać tego karkogłowego gościa, bo jego dwaj kumple raczej nie pozwolą mu na jakąkolwiek siłową ripostę. Obaj patrzyli jak urzeczeni na jego pachę. Poła marynarki podniosła się, gdy chwycił osiłka za ucho, i teraz dzięki temu dokładnie widoczna była kabura pistoletu Rex w wersji compact.

      Puścił więc chłopaka, a ten złapawszy się za ucho, odskoczył od niego jak oparzony.

      – My przepraszamy pana, bo to jest nieporozumienie – zaczął ten chudy w kangurce, ale Biernat przerwał mu, machnąwszy dłonią. – Teraz skojarzył tę pryszczatą twarz. To był dzieciak ze zdjęć u Dyjakowej.

      – W takim razie w ramach przeprosin zamawiam u was abonament na ochronę mojego wozu na najbliższy rok. A ciebie, Grzesiu, to ja specjalnie będę miał na oku! – Wskazał palcem chuderlaka, który zdziwiony zrobił wielkie oczy.

      Nie musiał czekać na potwierdzenie zawarcia umowy. Wiedział, że jeśli jeszcze kiedykolwiek tu przyjedzie swoim golfem, jego samochód będzie najlepiej strzeżonym wozem na całym osiedlu.

      Poznań

      Godzina 18.10

      – A pan szanowny to nie ma ćmika, bo tu nie ma gdzie kupić? – zapytał pacjent leżący przy drzwiach.

      – Nie mam – burknął rudy.

      – Łe, ale pan mi wyglądasz na takiego, co to ma wszystko – zwrócił się do grubego, ale ten spojrzał na niego tak, że natręt poczuł się nieswojo.

      Obaj mężczyźni podeszli do trzech innych stojących przy łóżku chorego podpiętego do jakiejś szpitalnej aparatury. Bez słowa uścisnęli sobie dłonie. Przez moment cała piątka stała wpatrzona w pomarszczonego, starszego człowieka, który pogrążony był w letargu.

      – Nigdy bym nie przypuszczał, że tak długo pociągnie – powiedział Fred Marcinkowski.

      – Już długo nie pociągnie – stwierdził z pełnym przekonaniem leżący po przeciwległej stronie pacjent w okularach i z nogą przytwierdzoną do szyny.

      – Zamknij dziób, gościu, bo ci złamię drugą girę – rzucił rudy i wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu.

      – Lekarz mówi, że jeszcze nic nie jest przesądzone. – Mariusz Blaszkowski, zanim wszedł do sali, był o wszystko dokładnie się wypytać. Zawsze był skrupulatny w tym, co robi, więc i tutaj nie miał zamiaru pozostawiać niczego przypadkowi.

      – Cholera, mógł jeszcze pożyć, pieprzony drań. – W oczach Marcinkowskiego zakręciły się łzy.

      – A tak dbał o siebie przez ostatnie lata – stwierdził rudowłosy Mirek Brodziak. – Prawie wcale już nie pił. Wódę rozcieńczał pół na pół z wodą, bo mu tak lekarz kazał.

      – Jak to się stało? – zapytał Rychu Grubiński.

      – Przechodził przez przejście dla pieszych i jakiś skurwysyn go pierdolnął. Nawet się nie zatrzymał… – wyjaśnił Grzechu Kowal.

      – Jacyś świadkowie albo monitoring? – Brodziak spojrzał na Blaszkowskiego.

      – No co ty, Miras, jeszcze nic nie wiem. Jeśli czegoś się dowiem, to zaraz… – Mariusz popatrzył uważnie na swojego starego kumpla i dawnego przełożonego. To właśnie Brodziak sprawił, że w 1985 roku funkcjonariusz Blaszkowski, odbywający służbę w ZOMO, trafił do komendy wojewódzkiej, do wydziału dochodzeniowo-śledczego. Wtedy, jako kompletny żółtodziób, mający za sobą trzy miesiące unitarki i zaledwie kilka tygodni służby patrolowej, został wysłany wraz z całą kompanią nad brzeg Warty, by ochraniać przed ciekawskimi miejsce, w którym wędkarze odkryli bezgłowe zwłoki kobiety.[1] I pewnie byłby do końca dwuletniej służby zwykłym zomowskim krawężnikiem, gdyby zupełnie przypadkowo nie wpadł w oko porucznikowi Brodziakowi. Ten wskazał go Marcinkowskiemu i następnego dnia chłopak był już odkomenderowany do wojewódzkiej.


Скачать книгу