Twierdza Boga. Louis de Wohl

Читать онлайн книгу.

Twierdza Boga - Louis de  Wohl


Скачать книгу
czy słusznie unika zasadniczego problemu. Być może powinien wyjaśnić podopiecznemu, że kobiety, nawet wybitne i szlachetnie urodzone, w sprawach politycznych często kierują się emocjami, zamiast rozsądkiem i dlatego nie należy ślepo ufać ich osądom. Senator nie potrafił jednak przemówić do chłopca w taki sposób. Te słowa nie wydawały się trafne. Może Piotr sam się czegoś domyślał... Wyglądało na to, że unika towarzystwa Rustycjany i zbywa ją półsłówkami, podobnie jak wszystkich innych. Wcześniej zachowywał się zupełnie inaczej. Chyba najlepszym rozwiązaniem było zostawienie chłopca w spokoju, aby sam odzyskał równowagę. Przez pewien czas będzie się dąsał, ale gdy mu przejdzie, sytuacja wróci do normy. Boecjusz żałował, że nie może poświęcić dziecku dostatecznie dużo czasu. Stary tutor, Farykles, był łagodnym mężczyzną w podeszłym wieku, człowiekiem wysokiej kultury, podobnie jak wielu innych greckich niewolników, lecz chłopiec potrzebował innego towarzystwa. Brakowało mu rówieśników, a najlepiej zrobiłoby mu zaprzyjaźnienie się z nieco starszym mężczyzną, który miałby na niego korzystny wpływ.

      W ten sposób Boecjusz wpadł na pomysł, aby posłać po Gordianusa. Wielebny starzec przybył i z uwagą wysłuchał senatora.

      – Może uda mi się przekonać Benedykta – orzekł. – Ale nie mogę mieć pewności. Ten młodzieniec ma niezależny umysł i silną wolę.

      – Po prostu jest uparty.

      – Ani trochę – zaprzeczył Gordianus. – On dąży do jakieś celu... Szczerze mówiąc, nie wiem jakiego. Nawet nie mam pewności, czy dobrze go oceniam, ale dostrzegam, że konsekwentnie porusza się wyznaczonym szlakiem...

      – Przyjacielu, w porównaniu z tobą delficka wyrocznia była kwintesencją rzeczowości.

      – To dlatego, że nie mam sprecyzowanej opinii o Benedykcie.

      – Zauważyłem, Gordianusie!

      Starzec uśmiechnął się pogodnie.

      – Tak czy owak, Benedykt ogromnie pragnie spełnić swoje zamierzenia. Czuję to i wiem, że nie zgodzi się na nic, co mogłoby uniemożliwić mu spełnienie zamierzeń. Pamiętasz, jak odmówił przyjęcia od ciebie jakiegokolwiek wsparcia? Mimo wszystko, chyba jednak potrafiłbym go przekonać, że kształcenie małego Piotra dobrze zrobiłoby im obu.

      – Zatem go przekonaj. Polubiłem tego człowieka. Jest w nim otwartość, szczerość. Powiedziałbym, że to wyjątkowy umysł. Gdyby zechciał, wysoko by ze mną zaszedł.

      – Nie zechce – zapewnił Gordianus rozmówcę. – Pójdzie własną drogą i tylko Bóg jeden wie, którędy ona przebiegnie. Nie zdołasz go nic nauczyć, możesz tylko wyłożyć przed nim własne myśli, niczym sprzedawca kram, on je kupi lub nie. W rozmowie z nim nigdy nie musisz nic powtarzać. Zanim go poznałem byłem pewien, że Agapetus to najinteligentniejszy znany mi młodzieniec. Nie jestem już tego taki pewien, choć to mój syn. Benedykt potrafi zadawać wyjątkowo zaskakujące pytania. W ubiegłym tygodniu chciał wiedzieć, jak można zadowolić Boga na śliskiej nawierzchni.

      – Co on przez to rozumie?

      – Najwyraźniej uważa, że cały świat wokół niego jest osadzony na śliskiej nawierzchni, na której wszystko się porusza i nic nie jest unieruchomione.

      – Archimedesowa myśl – uśmiechnął się Boecjusz. – Dajcie mi punkt oparcia, a poruszę Ziemię.

      – Jeśli się głębiej zastanowić, to słowa Benedykta są całkowitym przeciwieństwem idei Archimedesa – zaprotestował Gordianus. – Nasz młodzieniec ma już swój punkt oparcia. Jest nim Bóg. Poza tym nie zamierza nic poruszać. Pragnie stanąć twardo na ziemi i odkrywa, że w istniejących warunkach nie jest to możliwe.

      Boecjusz się roześmiał.

      – Przyjdzie dzień, w którym się zakocha, a wówczas wszystko dookoła zacznie wyglądać inaczej.

      – To zdarzenie mogłoby go poruszyć – przyznał Gordianus. – Póki co jednak nic podobnego się nie zdarzyło. Przekażę ci jego decyzję.

      Ku lekkiemu zaskoczeniu Gordianusa, Benedykt przyjął propozycję i od tamtej pory zjawiał się każdego popołudnia, aby dbać o edukację Piotra.

      Młodzieńcy zdumiewająco szybko znaleźli wspólny język. Piotr wkrótce zaczął mówić, niemal za dużo, a Benedykt pilnował się, by mu nie przeszkadzać.

      – Jesteś taki cierpliwy, Benedykcie – zauważył kiedyś chłopiec. – Pozwalasz, by całymi dniami zapełniali ci głowę tymi wszystkimi mądrościami: retoryką, dialektyką, gramatyką, muzyką, prawem... ars boni et aequi, powiadają, prawda? Szlachetna sztuka tego, co prawe i dobre. Nonsens, zapewne. Mimo to dzień po dniu zrywasz się grubo przed świtem i w kompletnych ciemnościach idziesz po nauki. Musisz brać ze sobą własną lampkę oliwną, bo włodarze szkoły są zbyt skąpi, aby oświetlać sale lekcyjne. Jak ty to wytrzymujesz? I po co?

      – Bywa, że sam zadaję sobie to pytanie – przyznał Benedykt autoironicznie. – Spora część tej nauki, a nawet jej większość, jest sztuczna.

      – Zatem powróć do swojej niezrównanej Cyrilli i długich dyskusji z ojcem Gordianusem o filozofii i innych dziedzinach wiedzy...

      – To co innego – sprostował Benedykt. – One mają głęboki sens.

      – Ale po co ci to wszystko? Chcesz być filozofem? Tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na ten luksus. Powiada się, że z tej sztuki nie da się wyżyć. Wuj Boecjusz świetnie odnajduje się w roli filozofa, ale trzeba przyznać, że jest doskonały we wszystkim, co robi. Nigdy nie traci cierpliwości, nawet wtedy, gdy ma ze mną do czynienia.

      – Mam nadzieję, że ja również ją zachowam.

      – Dlaczego zaprzątasz sobie mną głowę? – spytał Piotr bez ogródek. – I tak uczyniłeś dla mnie bardzo dużo, wyciągając mnie spod końskich kopyt, choć nadal nie mam pewności, czy postąpiłeś słusznie. Być może wyrośnie ze mnie wyjątkowo wredny mężczyzna, a wówczas cała wina spadnie na ciebie.

      – Nie, nie spadnie. Zresztą postąpiłbym tak samo nawet gdybym wiedział na pewno, że zmienisz się we wrednego mężczyznę. – Benedykt zdążył się przyzwyczaić do niecodziennych zachowań chłopca, czasami spragnionego wiedzy, gdy miał na to ochotę, kiedy indziej, w jednej chwili, znudzonego i zobojętniałego, podobnie jak niektórzy studenci z Ateneum, sennie uchylający się od udzielania odpowiedzi na zadawane pytania. Tacy młodzi ludzie siadywali z na wpół zamkniętymi oczyma lub z lekkim uśmieszkiem na ustach, jakby prowadzili sobie tylko znaną, tajemną grę.

      – Byłbyś gotów ocalić każdego, tak? – Piotr wzruszył wąskimi ramionami. – Ja nie. Sporo ryzykowałeś, przyznaj się. Dlaczego warto narażać życie, jeśli cel nie jest tego wart? – Mówił nerwowo, jego oczy były ledwie widoczne zza zmrużonych powiek. – A teraz musisz udawać, że jesteś moim nauczycielem. Nie uwierzę, aby to zajęcie było dla ciebie rozrywką.

      – Lubię cię uczyć – zapewnił chłopca niewzruszony Benedykt. – Poza tym nie jestem tutaj dla własnej rozrywki.

      – Wobec tego równie dobrze mogłeś zostać w Nursji. Chcę powiedzieć... Dlaczego uczymy się tych wszystkich bzdur, i ty, i ja? Czy wyobrażasz sobie, by z tego rodzaju wiedzą można było zrobić karierę?

      – To zależy o jakiej karierze myślisz.

      – Och, o dowolnej, pod warunkiem, że zwieńczonej sukcesem... Nie, nie rób tego! Nie łap mnie za słówka. Dobrze wiem, że potrafisz mnie zapędzić w kozi róg. Wiesz, Benedykcie, zastanawiam się, dlaczego mnie nie nudzisz... Przecież powinieneś.

      – A ja nie rozumiem, dlaczego przy tobie nie ogarnia mnie furia.


Скачать книгу