Twierdza Boga. Louis de Wohl

Читать онлайн книгу.

Twierdza Boga - Louis de  Wohl


Скачать книгу
poruszyły się jak u dzikiego zwierzęcia.

      – Nie lada bestia – zauważyła opasła dama. – Potrafiłby cię podnieść jedną ręką i przytrzymać w górze tak długo, że umarłbyś z głodu, mój apollo.

      – Mam na imię Benedykt.

      – Kto by na to zważał? – westchnęła. – Jak dla mnie masz apollińską urodę. – Dama miała po czterdziestce i pomalowała twarz tak grubo, że trudno było odgadnąć jej prawdziwe rysy. – Jesteś silny, apollo? Chodź, pokażesz mi muskuły.

      Na ratunek młodzieńcowi pośpieszyła Lelia.

      – Mój biedaku – użaliła się nad Benedyktem. – Nikt się tobą nie zajmuje. Musiałam przejść się wśród gości i wszystkich przeprosić. Syriuszu, podejdź no tu z tym talerzem. Timaonie, wina. Byle szybko.

      – Następna jedwabna suknia – zauważyła dama obok Benedykta zgryźliwie. – To już piąta, w której cię ostatnio widzę. Co tydzień sprawiasz sobie nową.

      – Więc tak wygląda jedwab – westchnął Benedykt naiwnie. Zastanawiał się, czy taki strój miał na myśli Pan, gdy mówił o zamieszkujących pałace ludziach w miękkich szatach.

      – Tak – potwierdziła Lelia. – Dotknij, poczujesz jaki jest miękki.

      – Nie kuś apolla – przestrzegła ją grubaska ze śmiechem. – To dziewiczy bóg. Spójrz, cały się spłonił.

      – Czym jest jedwab? – dopytywał się Benedykt.

      – To futro pewnego osobliwego, podobnego do kota zwierzęcia, które występuje wyłącznie w krainie jedwabiu, na wschód od Indii – wytłumaczyła Lelia. – A niektórzy ludzie są przekonani, że jedwab to wcale nie futro, tylko nić, przędzona przez gąsienice. Nigdy nie słyszałam nic równie śmiesznego! Gąsienice! Aż dziw bierze, w jakie głupstwa wierzą ludzie. Proszę, poczęstuj się tymi ptaszkami z nadzieniem figowym, są pyszne. Ty też weź kilka, Virio.

      – I tak zjadłam ich zbyt dużo – westchnęła otyła dama. – Podejrzewam, że raczysz nas takimi specjałami, aby zdeformować nam sylwetki. Dzięki temu jesteś niedoścignienie zgrabna. To jedna z twoich zręczniejszych sztuczek, trzeba przyznać.

      – Tak wygląda twoja wdzięczność – zaśmiała się Lelia. – Och, Timaon raczył się wreszcie zjawić. Timaonie, wino massykańskie dla szlachetnego Benedykta. Przyjacielu, nie możesz zostawiać wszystkiego hrabiemu Agili. Nie przesadzajmy z wysokością kontrybucji składanej naszym jasnowłosym zdobywcom.

      Benedykt skosztował wina i ze zdumieniem podniósł wzrok.

      – Mocne – zauważył. – Ani trochę nie rozcieńczone wodą. Ale bardzo dobre – dodał uprzejmie.

      – Bo nie w wodę wierzę, lecz w wino – zacytowała Lelia słowa wiersza, który wówczas uchodził za najmodniejszy. – Wierzę w ogień, nie w ciepło. Wierzę w żar, nie w słodkie słówka... Bo taka właśnie jest prawdziwa namiętność.

      – Niech wszyscy umilkną, Lelia recytuje swoje kredo – odezwał się starszy mężczyzna przy stole obok i uśmiechnął szeroko. – I ja uwierzyłbym w namiętność, Lelio, gdybyś zechciała mnie poduczyć...

      – Wątpię, by którakolwiek kobieta mogła cię czegokolwiek nauczyć, Serwiliuszu – odparła Lelia. – I potrafiłabym wskazać niejedną osobę, gotową potwierdzić prawdziwość moich słów.

      Benedyktowi zdawało się, że ci ludzie porozumiewają się tajnym językiem, a mimo to są wrogami. W całym pomieszczeniu panowała atmosfera słodkiej i skropionej perfumami nienawiści, tworzącej niewidzialną chmurę, którą obecni wdychali i wydychali tak, jakby była ich naturalnym żywiołem. Co on wśród nich robił? Co robił tutaj Florencjusz, który uczył się, by móc przywoływać do ołtarza żyjącego Boga i ofiarowywać go ludziom?

      W domu Boecjusza ceniono myśl i pismo – może nawet za bardzo, bo najwyraźniej uwielbiano je dla samego faktu, że istnieją – lecz tutaj zebrani ewidentnie kochali słowa tylko wtedy, gdy sprawiały komuś ból, a w dodatku głównie dlatego cieszyli się rzeczami błyszczącymi i miękkimi, jak jedwab, że wywoływały u innych uczucie zazdrości.

      Wypatrywał Florencjusza, który znikł w rozbawionym tłumie. Ludzie jednocześnie jedli, pili i rozmawiali.

      – Pragnąłbyś znaleźć się daleko stąd, prawda, mój prostoduszny studenciku? – wyszeptała mu prosto do ucha Lelia. Woń jej perfum była zbyt intensywna, lecz nie wyczuwał w niej lepkości ani słodyczy, była aromatyczna...

      – Rozumiem – ciągnęła. – Wiem, to nie twój świat. Wierz mi, mój także nie.

      – Zatem dlaczego...

      Uciszyła go, przykładając sobie palec do ust.

      – Nie każdy może żyć tak, jak chce. Wątpię, by ktokolwiek mógł. A tobie udaje się ta sztuka?

      – Jeszcze nie wiem – wyznał spokojnie. – Ale to chyba bez znaczenia.

      – W tym pokoju nic nie ma znaczenia – wyszeptała. – Nie odchodź, błagam cię. Chcesz iść, prawda? Widzę to w twoich oczach, one już błądzą gdzie indziej. Zostań. Jesteś prawdziwy, w przeciwieństwie do tych ludzi. Oni są iluzją, koszmarami sennymi. Teraz muszę z nimi porozmawiać, ale zaklinam cię, zostań. Przez wzgląd na mnie. Potrzeba mi ciebie...

      Odeszła. Widział, że wznowiła swoją grę w kręcenie się między jednym stołem a drugim, wymianę żartów, śmiech, wydawanie poleceń niewolnikom... O co jej chodziło? Jak mogła go potrzebować?

      Przy stole starszego mężczyzny grano w kości. Dwie kobiety stały za plecami starca i zaglądały mu przez ramiona, gdy rzucał.

      – Dziewięć! W pół drogi między Wenus a Psem. Następnym razem będzie lepiej – skomentowała jedna z kobiet.

      – Moja kolej – powiedział Grek przypominający trupa i potrząsnął kośćmi w srebrnym kubku. – No proszę, też dziewięć. Brak rozstrzygnięcia. Serwiliuszu, mam myśl. W tym rzucie podbijmy stawkę do tysiąca solidów.

      – Zgoda. – Serwiliusz wzruszył ramionami.

      Grali o niewiarygodnie duże pieniądze! Za tysiąc solidów można było kupić dom. Z ogrodem.

      – Dziesięć – oświadczył Grek. – Niezbyt dużo, ale mogło być gorzej.

      – O, Merkury, wysłuchaj mych modlitw – wymamrotał Serwiliusz, z udawaną nabożnością podnosząc oczy ku mozaikowemu sufitowi. – Uwaga, rzucam. Raz, dwa, trzy...

      – Dwanaście! – pisnęła jedna z kobiet. – Doskonale, Serwiliuszu!

      Grek z kwaśną miną skreślił kilka znaków na woskowej tabliczce, podpisał się i przekazał zwycięzcy. Obie kobiety zgodnie wyciągnęły ręce ku Serwiliuszowi, który nie ociągając się wręczył im kilka złotych solidów z sakiewki.

      Z drugiego końca pomieszczenia dobiegły dźwięki muzyki. Wszyscy skierowali wzrok w tamtą stronę. Rozchyliła się kurtyna i oczom zebranych ukazała się akrobatka, która zaczęła chodzić na rękach, robić gwiazdy i wywijać salta w powietrzu. Była to młoda Murzynka, ubrana w skrawki pomarańczowej odzieży, elastyczna i zgrabna. W jej nosie wisiało wielkie, złote kółko.

      Dziewczyna przypadła Grekowi do gustu. Ruchem dłoni przywołał gospodynię.

      – To stworzenie należy do ciebie, Lelio, czy też ją wypożyczyłaś? – spytał.

      – Należy do trupy Changara – wyjaśniła Lelia. – Sprowadził kilku nowych niewolników z Indii, czarnoksiężników, magików i połykaczy ognia.

      – Nigdy nie widziałem tak


Скачать книгу