Za moich czasów. Leon Drewnicki
Читать онлайн книгу.dziękując za radę i pozwolenie. Zacząłem werbować kamratów; zwerbowałem siedmiu, a sam ósmy. Ojciec dał mi pieniędzy na drogę. Ucałowałem ojca, matkę, brata i siostry. Z płaczem ich opuściłem i piękne Podole, którego już więcej nie widziałem, ani mojej rodziny. Nocami szliśmy przez wsie i miasta, a dnie borami. Przyszliśmy nad Bug naprzeciw miasteczka Sławatycze. Położyliśmy się w boru czekając nocy, aby się można było promem, za Bug przeprawić. Aż przyszedł do nas strzelec z dubeltówką, pytał nas, co my robimy w tym lesie. Ja powiedziałem, że my szukamy służby. On się roześmiał i powiedział: „Moje dziatki, ja wiem, jakiej służby szukacie. Chcecie dostać się do Polaków. Ja już więcej jak dwieście takich jak wy za Bug przeprawił, ale nie promem, bo tam Kozacy jak psy pilnują, aby łapać młodzież udającą się do polskiego wojska. Nie bójta się, moje dziatki, powiem wam, kto jestem. Jestem właścicielem tych lasów, nazywam się Starowolski, żołnierz kościuszkowski. Pójdźcie ze mną do mego leśniczego, mieszkającego odtąd niedaleko, a jeżeliście głodni, to tak posilicie się. W nocy mój rybak łódką was przyprowadzi do Sławatycz”.
My nie wahając poszliśmy z tym godnym patriotą. Gdyśmy weszli do chałupy leśnego, Starowolski kazał żonie leśniczego zagrzać mleka i usmażyć jajecznicę. Gdyśmy jedli, on nas pytał, skąd jesteśmy i jak się nazywamy. Powiedziałem, że my wszyscy jesteśmy z miasta Międzyborza z Podola. Ja nazywam się Leon Drewnicki, drugi Konstanty Chabowicz, trzeci Michał Radek, czwarty Mikołaj Kisilewski, piąty Józef Jackiewicz, szósty Hilary Jackiewicz, siódmy Michał Gregoracki, ósmy Stanisław Jarema. Starowolski zapisał nasze nazwiska i powiedział: „Biorę wasze nazwiska ma pamiątkę, bo ja biorę od wszystkich tych, co za Bug przeprawiam. Pamiętajcie, moje dziatki: jak wypędzicie Austriaków, przyjdźcie za Bug do wypędzenia od nas Mongołów. Odwiedźcie mnie, a znajdziecie imiona wasze zapisane w mojej książce”.
Odchodząc powiedział, że po zachodzie słońca przybędzie do nas. My podjadłszy wleźliśmy na górę, spaliśmy i leżeli, czekając wieczora. Starowolski przyjechał bryczką. Przywiózł wódki, piwa, pieczeni i nas dobrze nakarmił. Potem z leśniczym szedł lasem, my za nimi.
Wyszliśmy nad obszerne jezioro i długo szliśmy brzegiem. Doszliśmy do jednej strugi, wychodzącej z jeziora wpadającej do Bugu. Tam rybak z synem czekali na nas. My kolejno całowaliśmy ręce patrioty, dziękując za jego dobroć. Wsiedliśmy do łodzi i popłynęli, szczęśliwie Bug przepłynęli, wysiedliśmy na brzeg Sławatycz. O jakże byliśmy kontenci, że już jesteśmy na wolnym kawałku polskiej ziemi. Chcieliśmy płacić rybakowi za przewóz, on nie przyjął zapłaty, mówiąc: „Jeżeli macie pieniądze, to za nie kupcie broń, proch i kule na Niemców, Austriaków, a jak ich wybijecie, wróćcie nad Bug. Ja was darmo przewiozę przez rzekę, do wypędzenia od nas tych psów Kozaków”. Uściskaliśmy rybaka i syna, na całą noc puściliśmy się drogą do Warszawy.
Przechodziliśmy wsie i miasta i gdyśmy przyszli do Warszawy, pytałem o ulicę Nowy Świat, a przyszedłszy tam znalazłem Gadomskiego. Powiedziałem, kto jestem i kto moi towarzysze. On nas całował jeden po drugim, bo znał naszych rodziców. Dał nam mieszkanie u siebie. Działo się to przed bitwą raszyńską na trzy dni. Gadomski zaprowadził nas do puszkarza Junga. Tam kupiliśmy dubeltówki, kul i prochu. I gdy młodzież warszawska biegła pod Raszyn, my z nimi udaliśmy się razem. Tam zginął nasz kolega Konstanty Chabowicz i Michał Radek. Ja dostałem od kuli armatniej kontuzji w prawą nogę i z rannymi przywieziony do Warszawy. Trzy miesiące leżałem u Gadomskiego, cierpiąc ból okropny. Gdym już zaczął chodzić, chciałem zaciągnąć się do wojska, ale nie przyjęto, bom kulał na nogę. Gadomski umieścił mnie w handlu win i korzeni, u Greka Tankowicza, w domu Pijarskim na Długiej ulicy. Tam była szkoła kadetów. Jak miałem czas, to z nimi uczyłem się musztry wojskowej. Pyłem u Tankowicza do r. 1812. Przez ten czas korespondowałem z moją rodziną, donosząc o swoim życiu, i odbierałem wiadomości o ich życiu, drogim dla mnie.
ROK 1812. WOJNA NAPOLEONA I Z ALEKSANDREM I CAREM MOSKWY
W 1812 r. Napoleon sprowadził wielką siłę do Polski i razem z Polakami uderzył na dzicz mongolską. Pędził, tę dzicz aż do miasta Moskwy i gdyby nie mocna zima w tym roku, co dużo Francuzów wymarzło, Napoleon byłby zniszczył panowanie cara Aleksandra i połączyłby prowincje polskie, które podła szlachta z jezuitami zaprzedała Mongołom i Austriakom. Ja mając w pamięci słowa ojca mojego: „Lepiej nam było za polskich czasów, jak teraz za tych psów Moskali. Dalej, i synu! Idź bić Niemców, Austriaków. Jak ich wypędzicie, wracaj na Podole, ale z Polakami, do wypędzenia dzikich Mongołów i uwolnienia nas z poddaństwa i niewoli podłej i zmoskwiczonej szlachty”, dnia 11 lipca 1812 r. wyszedłem z handlu Tankowicza, zaciągnąłem się do 16 pułku piechoty. Pułkownikiem był książę Konstanty Czartoryski. Kosztem własnym się umundurowałem. Pułk poszedł do Rosji. Ja zostałem w Modlinie w rezerwie pod komendą kapitana Biernackiego (z kaliskiego). Poczciwy i dobry Polak, mój kapitan, każdej niedzieli wysyłał mnie do Warszawy na werbunek. Za każdym razem sprowadzałem zwerbowanych kilku – a czasem kilkunastu – kupczyków, krawczyków, szewczyków itd. Kompania nasza była mocna, 266 ludzi. Ja awansowałam na sierżanta. Podły Branicki i Szczęsny Potocki uformowali dwa pułki Kozaków ukraińskich przeciw Polakom, i Francuzom, i gdy Napoleon i książę J. Poniatowski rejterowali od Moskwy do Litwy, ci zdrajcy i wielu innych łotrów im podobnych wsiedli na koń i wspólnie z Kozakami dońskimi wpadli do miasta Międzyrzeca w chęci zabrania Warszawy i zajęcia tyłów armii polskiej i francuskiej, jeszcze będącej w Litwie.
WYJŚCIE DO MIĘDZYRZECA Z WARSZAWY Z JENERAŁEM KOSIŃSKIM
Gdy wiadomość przyszła do Warszawy, że Kozacy już są o 16 mil w Międzyrzecu, gen. Kosiński zebrał wszystkie rezerwy, piechoty kawalerii i artylerii. 3000 było piechoty, 1000 konnicy, 2 działa, 2 granatniki. Dnia 29 listopada 1812 r. wyszliśmy z Warszawy. Tego dnia zrobiliśmy 10 mil do Siedlec, a odpocząwszy trochę na całą noc kampania nasza w awangardzie wysłana była do Międzyrzeca i oficer z 25 ułanami. Ułani przed nami jechali i przede dniem wjechali do miasta; my już byliśmy na wpół grobli. (Kozacy nie spodziewając się naszego przybycia nie obstawili się pikietami. Jedni spali po domach, drudzy opodal biwakowali w dworskim parku i tam ogień palili i spali.) Ułani zastukali w okno do Żyda, aby napić się wódki. Żyd wyszedł na dwór, a poznawszy, że to Polacy, pytał się: „Co, panowie, tu robicie? Was mało, a tu pełne miasto Kozaków i u mnie, pełna stajnia. Uciekajcie, bo was pokłują”.
Ułani galopem do nas wrócili. My ich przepuścili i sami uformowaliśmy się na grobli; po obu stronach były szerokie rowy błotniste, co nam służyły za obronę. Ułani dali znać Kosińskiemu, że Kozacy są w mieście. Rano Kozacy nas otoczyli i szarżowali na nas, ale my ich przywitali nieźle, bo kilkadziesiąt ich z koni spadło. Już szarży nie robili, tylko z dala kwiczeli jak świnie i wołali: „Poddajtesia Lachi”, ale my im kulami odpowiadali. Oni nam ubili z janczarek kilku i kilku ranili; trzymali nas w oblężeniu więcej dwie godzin.
Podły Branicki i Potocki ciągle wrzeszczeli: „Poddajcie się, bo my was wykłujemy”! Myśląc, że naszych nie ma więcej, tylko tyle, co widzieli – aż zza góry wypada nasza kawaleria i galopem wpada na Kozaków. Tam trzeba było widzieć, z jaką śmiałością naszych tysiąc koni, różnej broni, wpadło na 4000 Kozaków. Kłuli i rąbali tę czeredę, wpędzili w bagna tych hajdamaków, drugich przyparli do rzeki i dużo potopili. Więcej 600 z końmi zabrali do niewoli, reszta uciekła do Białej, potem do Brześcia Litewskiego i gdyśmy się tam zbliżyli, uciekli do pińskich lasów i już więcej tych zbójów nie widzieliśmy.
Ja znając język ruski i polski, gen. Kosińśki z Brześcia do Grodna wysłał mnie z papierami do jenerała francuskiego Brune. Przyjechałem do Grodna, papiery oddałem Jabłońskiemu, adiutantowi jenerała; on mnie dał bilet do burmistrza, aby mi dał (kwaterę i kazał mnie zameldować, gdzie będę kwaterować, a potem zaczekać na odpowiedź. Dni piętnaście czekałem, szesnastego dano mi papiery i podwodę; jechałem do Brześcia. Powróciwszy, papiery oddałem Cichockiemu, adiutantowi Kosińskiego. (Ten Cichocki został szambelanem;