Za moich czasów. Leon Drewnicki
Читать онлайн книгу.Kościuszko ranny i wzięty w niewolę. Wieczorem nasi cofnęli się, pobici i ranni zostali na placu. Mnie kula przeszyła nogę i zostałem także na placu. Na drugi dzień Moskale zbierali trupy i zakopywali. Rannych kładli na wozy, swoich i naszych, i mnie zabrali. Przywieźli nas do miasta Uściługa, tam opatrzono nam rany i tam leżeliśmy dni kilka. Potem zabrali nas i zawieźli daleko, to jest aż do miasta Charkowa. I tam kurowali, a który się z naszych wyleczył i był zdatny do wojska, to go zapędzili do sybirskiego wojska. Mnie zostawili, bo mnie kula porwała żyły u nogi, bo jak widzicie, moje dzieci, że mam jedną nogę krótszą i nie mogę dotykać ziemi, i dlatego muszę chodzie na kuli.
Tamtejszy pop ruski wziął mnie do siebie. Cztery lata pasłem mu świnie i to za kawałek chleba, bo mnie nie płacił. Chciałem powrócić, ale mnie tamtejszy pies gubernator nie chciał dać pozwolenia. Rok temu dał mnie pismo, abym wrócił do domu. Niemal cały rok szedłem wieś ode wsi o zebranym chlebie. Teraz Panu Bogu dziękuję, żem się do was dostał, a jak umrę, to pochowajcie mnie obok najukochańszej mojej żony. A przynajmniej kontent jestem, że kości moje spoczywać będą między swoimi, a nie między Moskalami».
Redziak, ojciec mojej żony, powrócił. Oba ojcowie poznali się i serdecznie uściskali. Mój ojciec bawił u nas dni kilka, potem dziedzic wsi wziął mojego ojca na pastucha owiec. Jednego razu wilczysko wpadł między owce, cztery udusił, a jedną porwał i poniósł. Biedny mój ojciec kulawy nie mógł wilka dogonić i owce odebrać. Na wieczór ojciec z owcami wrócił do dworu i powiedział, że w polu zostawił cztery owce, co wilk podusił. Złośliwy dziedzic kazał ojca położyć i batogować, i tak go pobili, że czwartego dnia Bogu ducha oddał”.
Gawroniak kończąc opowiadanie obrócił mowę do nas i powiedział te pamiętne słowa: „Moi bracia, może was znudziłem moim opowiadaniem, ale wiedzcie, jak szlachta i jak dziedzic nasz wynagrodził mojego ojca, który odniósł ciężką ranę i cierpiał niewolę za mniemaną ojczyznę. A zatem jeszcze raz wam powiem, że my, chłopi, nie mamy ojczyzny, tylko szlachta, Księża i Żydzi”.
Gawędziliśmy jeszcze długo o różnych rzeczach. Wieczór zbliżył się, poszliśmy spać. Nazajutrz rano wstaliśmy. Młynarka już nam śniadanie przygotowała. Takowe zjadłszy uściskaliśmy młynarkę, puściliśmy się w podróż. Młynarz odprowadził nas więcej pół mili drogi, a żegnając się z nim ja dobywszy 4 cwancygiery w chęci dania jemu za dobre przyjęcie nas w swoim domu. Młynarz w żaden sposób pieniędzy nie chciał przyjąć i powiedział: „Moi bracia, ja mam sobie za największe szczęście, kiedy mogę biednym braciom jak wy w nieszczęściu czymkolwiek służyć”. Powiedział: „Bracia, starajcie się tak maszerować, abyście na szeroką drogę nie wychodzili, bo po nocy włóczą się Kozacy, Baszkiry i Kałmuki i co moment pytają się o papiery. A to dlatego, aby wydrzeć od podróżnego parę groszy na gorzałkę. Idźcie tą małą drożyną aż do tego lasu, tam przyjdziecie i znajdziecie chałupę. Tam mieszka gajowy, kłaniajcie się ode mnie, on was kawał odprowadzi i pokaże wam dalszą drogę”.
DALSZY CIĄG WĘDRÓWKI
My ucałowawszy młynarza, a pożegnawszy poszliśmy do tego lasu, a zobaczywszy chałupę do takowej wstąpili. Gajowego nie było w domu, tylko żona i syn, młody chłopak. Wszedłszy do stancji powiedzieliśmy: „Niech będzie pochwalony”, żona odpowiedziała: „Na wieki" itd. „Czy nie ma gospodarza?" Żona odpowiedziała: „Nie ma, a czego wy żądacie, chłopaki?" „Oto młynarz Gawroniak wam się kłania, a my was prosimy, żebyście nam pokazali drogę do Krakowa bezpieczną, ażebyśmy nie wpadli w ręce. Kozaków”. Gajowa: „Dobrze, moi chłopacy, mój syn was przeprowadzi i wam pokaże, gdzie macie się udać. Stasiu, idź z tymi chłopakami aż do Białej Góry, a tam pokaż im, kędy iść dalej”. My jej podziękowaliśmy, a chłopak nas poprowadził.
Nie dochodząc do Białej Góry, chłopak naszego wieku wyszedł z lasu i złączył się z nami. My go się pytali, dokąd idzie. Odpowiedział: „Ekonom mnie wysłał z pismem do Krakowa, do naszego pana”. „To dobrze, my idziem do Krakowa, to pójdziemy razem. Czy znasz ty dobrze drogę idąc manowcami?" Chłopak: „Znam bardzo dobrze, już ja wiele razy tymi drożynami chodziłem do Krakowa”. Ja dawszy kilka groszy chłopakowi odprawiłem do domu i poszliśmy z nowym przewodnikiem. Szliśmy więcej jak do południa, mijając wioski będące po bokach. Już nam się jeść zachciało; pytam przewodnika, czy nie spotkamy jakiejś karczmy aby się napić wódki i co przekąsić. Przewodnik: „Jeszcze musimy iść mało pół mili, a w lesie będzie karczemka, tam odpoczniemy”.
Aż przyszliśmy do wspomnianej karczmy, napiliśmy się wódki i przewodnika potraktowali. Karczmarka usmażyła jajecznicę, a zjadłszy razem poszliśmy w drogę. Już wieczór był ciemny, gdyśmy przyszli do Mogiły. Pytaliśmy, gdzie mieszka wdowa Katarzyna Sośniacka. Pokazano nam, gdyśmy weszli . do chałupy. Według zwyczaju powiedzieliśmy: „Niech: będzie pochwalony”. „Na: wieki" itd. Nowakowski: „Przynosimy wam ukłon od Michała Grzesika”. Sośniacka: „Dziękuję wam, a cóż wy za jedni?" Nowakowski: „Czy wy mnie nie poznajecie?" Sośniacka przypatruje się i powiada: „Nie, nie poznaję”. „Ja Jan Nowakowski, syn kupca”. Sośniacka chwyta go rękoma za szyję, całuje i mówi: „Ty żyjesz, Jasiu! Za każdym razem, kiedym się widziała z twoją matulą, tośmy zawsze o tobie mówiły i płakały. Mój Boże, ileż to ja pacierzy zmówiła za twoją duszę, bo myślałam, że ty już spoczywasz w grobie. Panu Bogu dziękuję, że żyjesz i ciebie jeszcze widzę. A to że co za jeden, co z tobą?" Nowakowski: „On się nazywa Leon Drewnicki, rodem z Podola. On mój kolega, bo razem służyliśmy w jednym pułku”. Sośniacka: „To dobrze, siadajcie, przyjmę was jak swoje dzieci”. Dziewkę swoją posłała po wódkę do karczmy, a sama smażyła kiełbasę. Dziewka przyniosła wódki, a napiwszy się takiej zajadaliśmy kiełbasę, bośmy byli głodni.
Po kolacji gawęda trwała dość późno w nocy. My jej opowiedzieliśmy dobre nas przyjęcie przez Michała Grzesika, z czego Sośniacka była bardzo kontenta. Nasłano nam siana w izbie, położyliśmy się i spaliśmy smaczno, bośmy tego dnia kilka mil zrobili.
W KRAKOWIE – U RODZICÓW PRZYJACIELA
Rano zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się do Krakowa. Sośniacka kazała kłaniać się rodzicom i dwom córkom. Idąc drogą Nowakowski znalazł okrągły kamyk wielkości włoskiego orzecha. Ten kamyk pokazując mnie: „Ty nie wiesz, na co ja ten kamyk podniosłem”. Ja mu odpowiedziałem, że nie wiem. Nowakowski: „Jak wejdziemy do sklepu rodziców, ja ten kamyk włożę do gęby, dlatego gdy będę co mówił, aby mnie rodzice nie poznali po głosie”. „Masz rację, bo im zrobisz większą przyjemność, gdy później dasz im poznać, że to ty jesteś”. Nowakowski włożył kamyk pod policzek i powiedział: „Patrząj na mnie, jak ja wyglądam i jak będę mówił, a znajdziesz wielką różnicę”. Ja spojrzawszy na niego i gdybym go dni kilka nie widział, a mnie się zaprezentował, tobym sam jego nie poznał, bo się tak odmienił. A gdy do mnie mówił, mowa jego zupełnie się zmieniła. Nowakowski miał wtedy lat dwadzieścia cztery, wzrostu słusznego, brunet i gdy zaciągnął, się do wojska, nie miał jeszcze zarostu. W wojsku urosły mu duże faworyty i długie wąsy, twarz miał bardzo przyjemną i śmiejącą.
Gdyśmy dochodzili do sklepu rodziców, Nowakowski włożył kamyk do gęby. Ja pierwszy wszedłem do sklepu, a on za mną. Zastaliśmy siedzącą panienkę za stołem; była to młodsza siostra Jadwiga, a starsza Wanda. Ja zapytałem się: „Czy panienka macie wino do sprzedania?" Odpowiedziała: „Mamy na różne ceny: kwarta dwa złote, cztery złote i sześć złotych”. „My niebogaci, daj nam, panienka za dwa złote”. „Dobrze, idźcie do stancji, to wam przyniosę”. My weszliśmy do stancji, obaczyliśmy cztery osoby siedzących przy stole i pijących wino. My usiedliśmy przy małym stoliku na boku, panna przyniosła wino i postawiła przed nami. Ja pytałem się jej, czy nie ma kiełbasy, aby nam dała kawałek do jedzenia, i chleba. Odpowiedziała: „Kiełbasy nie mamy, ale mamy włoski salceson, ale to drogi: funt kosztuje cztery złote”. „My jeszcze nigdy nie jedliśmy salcesonu,