Nigdy siÄ™ nie dowiesz. S.R. Masters

Читать онлайн книгу.

Nigdy siÄ™ nie dowiesz - S.R. Masters


Скачать книгу
dotarło do mnie, że to także element gry Rupesha.

      – Idźcie beze mnie – powiedział, opierając się o maskę samochodu. Przyłożył sobie dłoń do czoła. – Chyba mam gorączkę. Tak, zdecydowanie. Zaczekam tutaj. Nie chcę zarazić swoich pacjentów, bo i tak to ja będę ich musiał leczyć.

      – Okej – zgodziła się Jen.

      – Zaparkowaliśmy wystarczająco daleko od domu, prawda? – zapytał Steve. – Nikt nas stamtąd nie zobaczy?

      Rupesh kiwnął głową.

      – Czy pojawienie się naszej trójki to nie przesada? – zauważyła Jen. – Zaczekam z Rupeshem. Zresztą kiedy ostatnim razem widziałam mamę Willa, uraczyła mnie żarliwą przemową o byciu zawodową aktorką. Nie wiem, czy dam radę jej powiedzieć, że mi się nie udało.

      – Nic straconego – rzucił Steve. – Jesteśmy jeszcze młodzi.

      – Zostanę tutaj – powtórzyła.

      Zabudowa uliczki była typowa dla West Midlands z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku: identyczne, schludne domy z dużymi, w większości zajętymi podjazdami. Zapachy dochodzące z kuchni sprawiły, że zaburczało mi w brzuchu. Zbliżała się pora obiadu. Na końcu uliczki znajdowało się skrzyżowanie w kształcie litery „T”, a dom numer trzydzieści siedem usytuowany był na skraju jednego z rozwidleń. Na podjeździe stały przyczepa kempingowa i mała niebieska toyota. Jedno i drugie stare i przeżarte rdzą. Z każdej szczeliny w betonie wyrastały chwasty, a okno na piętrze miało pęknięcie zaklejone od środka taśmą. Taśmą wyklejono także numer trzydzieści siedem na małym oknie na prawo od drzwi. Kiedy się zbliżyliśmy do wielkiego okna wykuszowego tuż nad podjazdem, stało się jasne, że mieszkańcy nie korzystają ze znajdującego się za nim pokoju: na gołym parkiecie leżały porozrzucane narzędzia. Steve nacisnął dzwonek.

      Z czasów Blythe w ogóle nie pamiętałam rodziców Willa. Czy choć raz byłam u niego w domu? Rodziców wszystkich pozostałych miałam okazję poznać, jego jednak nie.

      Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku. Miała na sobie przyciasną czerwoną sukienkę w stylu vintage i jasną perukę z pasmami włosów sięgającymi do ramion. Taką osobę z całą pewnością bym zapamiętała.

      – Wesołych świąt – przywitała nas.

      Uniosła kieliszek z czerwonym winem. Intensywnie czerwona szminka wychodziła nieco poza kontur jej ust.

      – Pani Oswald? – zapytał Steve. – Przepraszamy za najście, pewnie nas pani nie pamięta, ale jesteśmy dawnymi znajomymi Willa z Blythe. Przechodziliśmy akurat tędy i pomyśleliśmy, że sprawdzimy, czy przypadkiem go tu nie ma.

      – Och, nie. Will? Nie.

      – Dysponuje może pani jego adresem? Albo mailem? – zagadnęłam.

      Pani Oswald pokręciła przecząco głową.

      – Ostatnimi czasy nie mamy z nim kontaktu. – Obejrzała się, po czym szepnęła: – Nie jest tu mile widziany.

      – Naprawdę? – zdziwił się Steve.

      – Przykro mi, że nie mogę wam pomóc, ale może napijecie się grzanego wina?

      Nim zdążyłam się odezwać, Steve przytaknął z entuzjazmem i wszedł do środka. Zrobiłam to samo i zamknęłam drzwi. Idąc tu, spodziewałam się krótkiej wymiany zdań i szybkiego zbycia nas, po którym mieszkańcy wróciliby do świętowania. Taka była zaleta współczesności – brak czasu na pogawędki. A tymczasem staliśmy w cholernym przedpokoju państwa Oswaldów. Nie było tu o wiele cieplej niż na zewnątrz. W domu mocno pachniało kadzidełkami, tłumiącymi inną, bardziej nieprzyjemną woń, przypominającą odór niemytych stóp. Pani Oswald zniknęła w kuchni. W dobiegającej z głębi pomieszczenia audycji radiowej Noddy Holder, także mieszkaniec West Midlands, entuzjazmował się Bożym Narodzeniem identycznie jak co roku. Tak jak i podjazd, przedpokój również był zagracony: buty na schodach, płaszcz na podłodze. O ścianę opierał się regalik z płytami DVD, a nad nim wisiało oprawione w ramkę zdjęcie chyba Marilyn Monroe, tyle że nos tej kobiety był większy, a usta nie takie pełne. Wśród filmów dostrzegłam takie tytuły jak Pół żartem, pół serio, Asfaltowa dżungla, Mężczyźni wolą blondynki.

      Wróciła pani Oswald i wręczyła mi kubek z grzanym winem. Na przeciwległej ścianie wisiało jeszcze więcej zdjęć Marilyn Monroe; na jednym towarzyszył jej John F. Kennedy, na drugim tańczyła z Gene’em Kellym – on wpatrywał się w Marilyn, natomiast ona patrzyła prosto w aparat. Przyłożyłam kubek do klatki piersiowej, żeby się ogrzać, bo pić nie miałam zamiaru. Na ceramicznej powierzchni uwiecznione zostało czarno-białe zdjęcie i cytat: „Jeśli potrafisz rozśmieszyć dziewczynę, potrafisz zrobić z nią wszystko”.

      Przyglądając się swojemu kubkowi z Marilyn, Steve rzekł:

      – Nie wiedziałem, że Will fascynuje się Marilyn Monroe.

      Pani Oswald się roześmiała.

      – Och, obawiam się, że to ja. Kocham naszą Marilyn.

      – Powinna pani porozmawiać o filmach z Adeline, to ekspertka.

      Kiedy pani Oswald z kokieteryjnym uśmiechem odwróciła się w moją stronę, pokazałam na krzykliwą ramkę wiszącą nad płytami z filmami.

      – To pani? – Udawałam, że sączę wino. Co my, u licha, tu robiliśmy?

      – Dawno temu, tak. Bardzo dawno. Płacono mi kiedyś za udawanie jej. Na przyjęciach i tym podobnych.

      – Jest pani do niej bardzo podobna. – Starannie dobierałam słowa, „jest”, a nie „była”.

      W oczach pani Oswald wezbrały łzy.

      – Jesteś słodka. Nie macie na dzisiaj żadnych planów?

      – Indyk siedzi już w piekarniku – odparłam.

      – Och, uroczo. Możecie powtórzyć swoje imiona?

      – Była pani sobowtórem? – zapytał Steve. Doskonała zmiana tematu.

      Przytaknęła.

      – Bywałam także inną aktorką, Barbarą Windsor. Nieczęsto, no i nie lubiłam jej tak jak Marilyn. Co nie znaczy, że coś było nie tak z naszą Babs.

      Otworzyły się drzwi od pokoju. Na korytarz wyszedł krępy, niski mężczyzna w denimowym kombinezonie i z kluczem francuskim w ręce.

      – Witam – przywitał się, prezentując dwa rzędy nierównych zębów.

      – To przyjaciele Wonksa – wyjaśniła pani Oswald.

      Choć strasznie mnie kusiło, nie spojrzałam na Steve’a. Wonksa?

      – Ma jeszcze przyjaciół, prawda? – zapytał mężczyzna.

      Uśmiechnęłam się grzecznie, zakładając, że to jego ojczym albo chłopak mamy. O ile dobrze pamiętałam, biologiczny ojciec Willa odszedł od nich mniej więcej wtedy, gdy jeszcze się trzymaliśmy razem.

      – Znaliśmy Willa, kiedy mieszkał w Blythe – wyjaśniłam.

      – Nie mamy z nim kontaktu od… ile to już będzie, moja droga? Od dwóch lat? – odparł mężczyzna.

      – Jakoś tak.

      Steve spojrzał na mnie i uniósł brwi.

      – Czy był tu podczas świąt dwa lata temu? – zapytał.

      – Nie wydaje mi się – odparła pani Oswald. – Chociaż nie, może i był.

      – Nie –


Скачать книгу