Szczyty Chciwości. Edyta Świętek
Читать онлайн книгу.poradzić z tą prostą czynnością, choć Kinga tak ładnie otwierała buzię, gdy widziała łyżkę z papką.
Mirella ani raz nie odwiedziła siostry w szpitalu. Tłumaczyła to kiepskim samopoczuciem. A gdy matka zaczęła nalegać, bo jakże to wygląda, by nie złożyć ani razu wizyty u chorej, to usłyszała w odpowiedzi, że szpital z jego zarazkami nie jest dobrym miejscem dla ciężarnej kobiety. I w taki oto sposób Mirella załatwiła dwie sprawy za jednym zamachem. Po pierwsze poinformowała matkę o spodziewanym powiększeniu rodziny, a po drugie zwolniła się z uciążliwego obowiązku.
Choć od tamtego dnia upłynęło ładnych parę tygodni Elżunia na samo wspomnienie odczuwała ogromną przykrość. A wszystko dlatego, że na wieść o tym, iż zostanie babcią, dała upust niekontrolowanej radości. Chciała wtedy uściskać córkę i zapewnić, że pomoże jej w piastowaniu maluszka. Szybko jednak została ostudzona jedną ripostą:
– Tylko czasami nie posikaj się ze szczęścia.
Córka jak zwykle potrafiła uderzyć celnie – w bardzo bolesny punkt. Doskonale wiedziała, że Elżbieta prędzej zapadłaby się pod ziemię ze wstydu, niż powtórzyła te słowa mężowi. To byłoby równoznaczne ze zdradzeniem Tymkowi nader żenującego sekretu. No bo jak miałaby wspomnieć mężczyźnie o tym, że nie panuje nad istotną funkcją swego ciała? Że podobnie jak niepełnosprawna córka potrzebuje środków higieny intymnej, gdyż przy każdym kaszlnięciu czy kichnięciu, przy salwie śmiechu czy intensywniejszym ruchu dochodzi do awaryjnej sytuacji. Że tuż przed weselem Maryśki zasymulowała skręcenie nogi w kostce i owinęła stopę bandażem po to, by nie być zapraszaną do tańca. Chodzenie po schodach, kucanie, taniec, a nawet spacer wiązały się z popuszczaniem moczu. To było tak bardzo krępujące, tak nieprzyjemne, wprost straszne! I nie pomagało regularne zmienianie bielizny, stosowanie waty i trudno dostępnych podpasek, a nawet pieluch jednorazowych nabywanych po znajomości. Trzeciakowa odnosiła wrażenie, że wciąż rozsiewa wokół siebie nieprzyjemny zapach. Co gorsza, w każdej chwili na jej ubraniu mogły pojawić się przecieki. Elżunia zarzuciła raz na zawsze noszenie spodni, te były bowiem bardziej zdradzieckie, a pod spódnicą łatwiej ukryć i pieluchę, i odrażającą przypadłość.
Oczywiście ta wiedźma, Maryśka, musiała jakoś odkryć skrzętnie skrywaną tajemnicę. Od tamtej pory Trzeciakowa wciąż drżała ze strachu na myśl o tym, że ta żmija syknie coś niedyskretnie w towarzystwie i narobi jej wstydu.
Jak to możliwe, że wyhodowałam w domu takiego potwora? – rozmyślała ze smutkiem. Przecież dbałam o to, by ptasiego mleka jej nie brakowało. Pieściłam, chuchałam i dmuchałam. Nie obarczałam żadnymi obowiązkami, by nie dorastała w poczuciu krzywdy. A i Tymoteusz zawsze wyróżniał ją spośród reszty. Tylko że dla niego jędza ma jakiś szacunek, a dla mnie ani krzty.
Westchnęła ciężko.
– Co tak dyszysz, Elżuniu? – zagadnął nie mniej od niej zafrasowany Tymek.
Od wypadku Kingi nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Czuł się winny temu, co zaszło. Przecież mógł pójść z dzieckiem do tego cholernego basenu, zamiast leżeć plackiem na kocu i słuchać radia! Wszak dobrze wiedział, że Kinga nie potrafi pływać! No… ale jak mógł przewidzieć, że podtopi się w miejscu, gdzie woda sięgała jej zaledwie do połowy ud? Kto by przypuszczał, że będzie taką fajtłapą i uderzy głową w kant pomostu? Że akurat w tym momencie absolutnie nikt nie zwróci na nią uwagi?
– A tak jakoś mi ciężko – odparła żona, a potem z lekka pojaśniała na twarzy. – Nie uważasz, że Kinia była dzisiaj w lepszej formie niż przy ostatniej wizycie? Śmiała się, gdy przyszliśmy. Wyciągała główkę, jakby chciała wstać. I tak ładnie zjadła cały podwieczorek.
– Rzeczywiście – przytaknął.
Tymoteusz panicznie bał się o ślubną. Była taka wrażliwa i niestabilna emocjonalnie! Na byle głupstwo reagowała łzami, o czym wciąż donosiła mu zatroskana Maria. Znaczy… Mirella. Żona często narzekała na bóle głowy i zażywała zdecydowanie zbyt dużo tabletek. A przecież nie od dzisiaj wiadomo, że one mogą uzależniać. Dom jakoś funkcjonował przez te wszystkie lata, głównie dzięki staraniom najstarszej córki. Elżbieta nie poradziłaby sobie sama z niczym. Po wypadku Kingi ogarnęła ją panika, potem rozpacz i niedowierzanie. Dodatkowo jak grom z jasnego nieba spadła na nich wieść o śmierci ojca. To cud, że w tym całym chaosie Ela nie postradała zmysłów. Choć upłynęło już sporo czasu, wciąż odczuwał strach o jej kondycję psychiczną. Człowiek, który próbuje odebrać sobie życie, nie jest w pełni władz umysłowych, i diabli go tam wiedzą, czy nie ponowi desperackiego kroku.
– A może ona wydobrzeje, Tymku? Jak myślisz?
– Cuda czasami się zdarzają. Trzeba się modlić – rzucił bez przekonania, bowiem sam w to nie wierzył. Dawał natomiast wiarę w moc klątwy, która ciążyła nad jego głową. I nie po raz pierwszy od śmierci Eugeniusza rozważał, czy nie powinien wyznać prawdy matce.
Sęk w tym, że matka ostatnio mocno niedomagała. Traciła pamięć, może nawet rozum. Czy powinien obarczać jej wątłe starcze ramiona dodatkowym ciężarem trosk? Czy teraz, gdy pochowała męża, znalazłaby w sobie dość sił, by udźwignąć świadomość, że urodziła i wychowała bratobójcę? I o ile do tej pory to Kazimierz był człowiekiem, który studził zapędy brata i powstrzymywał go przed posypaniem głowy popiołem, to teraz Tymek sam siebie hamował w działaniu i wyczekiwał na moment, gdy matka odzyska na tyle dobre samopoczucie, by zrozumieć sens jego ewentualnego wyznania i zmienić zakres kary, jaka miała spaść na mordercę Eugeniusza.
Gdyby to było takie proste… Gdyby modlitwy pomogły! Modliłbym się i ja. Każdego dnia z żarem błagałbym Boga o zdrowie dla mojej córki. Ale jaki cud musiałby nastąpić, by kalekie dziecko wstało, przeszło parę kroków i porozmawiało z nami rozumnie? By śmiech Kini był świadomy, a z jej ust zamiast nieartykułowanych dźwięków padały normalne słowa?
Nie! On nie zasługiwał na taką łaskę. I musiał dalej żyć z tym brzemieniem. Nieść balast winy i wyrzutów sumienia. Próbować znaleźć odkupienie w inny sposób. Nie przez wyznanie zbrodni, lecz poprzez czynienie dobra.
– Cześć, stary! Jesteś sam? – wyraził zdziwienie Filip Jeżowski na widok Alberta, który jeszcze przed paroma dniami deklarował, że na uroczyste odsłonięcie pomnika ku czci księdza Jerzego Popiełuszki przybędzie wraz z żoną. Tymczasem na przystanku tramwajowym kolega był sam.
– Niestety. Manuelka musiała zostać w domu, biedactwo nie najlepiej się czuje. Złapała anginę. W jej stanie lepiej uważać. Zaaplikowałem ślubnej biseptol i poradziłem, by poleżała przynajmniej trzy dni. Oczywiście próbowała mnie przekonywać, że nic jej nie będzie, ale byłem stanowczy. Popołudnia są coraz krótsze, mrok wcześnie zapada, a nas czeka uroczystość pod gołym niebem. A przynajmniej jakaś jej część na pewno będzie na zewnątrz.
Szli wolnym krokiem w stronę placu przy kościele Świętych Polskich Braci Męczenników. Zewsząd nadciągali już ludzie. Większość niosła w dłoniach świeczki. Czasu było jeszcze dość dużo, więc mężczyźni przystanęli na uboczu, aby zapalić po papierosie.
– Co u was? Dawno nie widziałem Ani – zagadnął Albert.
– Nic ciekawego. Anula musiała jechać do rodziców. Jej matka choruje.
Ślusarek po raz ostatni zaciągnął się dymem. Zdusił papierosa w rogu kosza na śmieci.
– A co z Wyścigiem Pokoju? – zapytał.
– Nie chciałbym cieszyć się na zapas, ale chyba wezmę udział.
– I ty tak spokojnie o tym mówisz?! – wykrzyknął szczerze ucieszony Albert. – Kurczę! Stary! To byłoby coś! Mistrzu!
– Jaki tam ze mnie mistrz? Na razie jestem na liście rezerwowej. Zresztą przy Zdziśku