Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Читать онлайн книгу.

Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński


Скачать книгу
nie była sama i nie była pewna, jak wiele potrafią wyczytać z jej myśli, przerwała rozgorączkowany dialog z samą sobą. Starając się nie mrugać, zmierzyła sweter poważnym spojrzeniem.

      – Zrobię to – zapewniła szeptem sweter. Bluza nie odezwała się ani słowem, chociaż wyczuwała płynącą z niej złośliwą, leniwą radość. Nauczyła się już, że jej niechcianych towarzyszy dało się na pewien czas zaspokoić, nasycić, a wówczas odpuszczali jej na jakiś czas i mogła dzięki temu w miarę normalnie egzystować. Wyjazdy do Rosji między innymi temu służyły. Składała ofiarę z części swojego życia, aby prowadzić je normalnie przez pozostałą część roku. W tej chwili bardzo potrzebowała, aby się nie mieszali.

      W nagłym olśnieniu wiedziała już, dlaczego wybrali akurat ten sweter. Wyraz obrzydzenia przemknął jej przez twarz, miała wielką ochotę cisnąć nim przez otwarte okno. Sweter również zdawał się trwać w oczekiwaniu, rozważać różne opcje. Niemal widziała, jak drży w niepewności. W końcu jednak ta pragmatyczna część zwyciężyła. Szybkim ruchem, aby się nie rozmyślić, zgarnęła sweter i założyła go przez głowę wprost na nagie ciało. Niech będzie. Raz jeszcze wygrali.

      – Dobranoc – szepnęła z całą pogardą, na jaką ją było stać.

* * *

      Tajowie zapewne byliby bardzo zdziwieni, gdyby zobaczyli potrawy serwowane w tym lokalu jako specjały tradycyjnej kuchni tajskiej. Dla przeciętnego Europejczyka podane do ryżu i zielonej herbaty cokolwiek uchodzi za czar Orientu. Lubiła tę knajpkę. Nie było bardzo drogo, jak na śródmiejskie standardy, podobał się jej dość nowoczesny wystrój i to, że obsługa się nie narzucała. W lokalu była malutka fontanna. Zawsze musiała dotknąć wody po wejściu. Na ścianach wisiało sporo zdjęć, głównie pejzaży i zabytków Tajlandii, ale też kilku pand. Kolejny przykład na to, co uchodziło dla dyletantów za „tajskie”. Nieodmiennie największą atrakcją okazywały się serwetki. Ciemnoczerwone, bardzo sztywne, nadawały się świetnie do origami. Kiedy Iza wbiegała, spóźniona dwadzieścia minut, na stole stało już sześć małych łabędzi.

      Znały się jeszcze z podstawówki. Tylko wtedy tak różne osobowości mogły się ze sobą zetknąć i przeżyć wystarczająco dużo głupich przygód, aby się ze sobą związać na lata. W przeciwieństwie do Izy, ona po prostu nie umiała się spóźniać. Budziła się zawsze przed budzikiem, niemal w biegu załatwiała poranną toaletę i potrafiła być na miejscu spotkania nawet godzinę przed czasem. To były jej małe zwycięstwa nad rzeczywistością.

      Iza z rzeczywistością przegrywała zawsze. Wycałowawszy koleżankę, pobiegła zaraz do łazienki, gdzie jeszcze parę minut spędziła nad doprowadzeniem się do zadowalającego stanu. Ostatecznie książę z bajki mógł się objawić wszędzie.

      Czekając, kończyła składać siódmego łabędzia.

      W końcu Iza wróciła, rzuciła torebkę na sąsiednie krzesło, usiadła i rozejrzała się krytycznie po pomieszczeniu.

      – Jezu, dziewczyno, ale miejsce wybrałaś! Pół godziny… Bite pół godziny szukałam. Słowo daję, zawsze włóczysz się po takich dziurach…

      – Lubię to miejsce – zaoponowała spokojnie.

      – Noo, bardzo ciekawe. – Uwaga ta oznaczała, że raczej była niewielka szansa na spotkanie pozytywnie zakręconych ludzi, głównie studentów.

      – Daj spokój. Są pandy. – Wskazała na zdjęcia wyjątkowo słodkich, choć oczywiste, że niezamieszkujących Tajlandii stworzeń. – Pandy są najlepsze.

      Mina Izy wymownie świadczyła, co w tej chwili sądzi o pandach. Dyplomatycznie zmieniła temat:

      – Dobra, co polecasz?

      Wymieniła nazwę.

      – Rany, a co to?

      – Coś na kształt pierogów. Chyba że wolisz sałatkę.

      – Żadnych sałatek. Żadnych.

      Iza sporo wycierpiała z powodu dietetyków, a z jej obecnym facetem na tyle dobrze się układało, że nie zadręczała się wagą. Młoda Tajka podeszła, aby przyjąć zamówienie. Iza odprowadziła ją wzrokiem.

      – Ciekawe, czy to rzeczywiście dziewczyna.

      – Hm?

      – No, czy rzeczywiście dziewczyna. Wiesz, Tajlandia. – Iza wyraźnie się ożywiła. – Czytałam ostatnio jakiś reportaż o dziwkach w Tajlandii, to ich narodowy biznes. I faceci też dają, polują na nieświadomych turystów. Podobno potrafią tak sobie fiuta podwinąć, że nie widać nawet w samych gaciach. Ktoś musi za niego pociągnąć i przykleić plastrem do pośladka… Zaangażowana we własną opowieść, mówiła dość głośno.

      – Izka – syknęła tamta, rozglądając się wokół. Tajka za ladą rzeczywiście patrzyła w ich stronę.

      – No co?

      – Zgłupiałaś? Jeszcze naplują ci do jedzenia czy coś…

      Iza przez chwilę wydawała się rozważać tę opcję. Po kilku minutach kelnerka z absolutnie obojętną twarzą przyniosła im zamówienie.

      – A tam, napluć – mruknęła Iza, przyglądając się jedzeniu. – Nigdy już nie zamówię shake’a w… – tu padła nazwa fast foodu będącego symbolem amerykanizacji społeczeństwa. – Słyszałam, że pewien chłopak, który tam pracował, normalnie spuszczał się do maszyny!

      Mówiąc to, zalewała swoje danie dużą ilością sosu czosnkowego o dość gęstej konsystencji.

      – Wysłałam kolejny rozdział – w końcu oświadczyła Iza z dumą. – Mam już dosyć, totalnie. Badania to była ta fajna część, wywiady, teorie… Ale weź to wszystko spisuj i to jeszcze tak, aby było „naukowo”. Naukowo! Czyli tak, żeby zepsuć najfajniejszy temat. Tak im to chyba na tych wszystkich radach wałkują. Banda nudnych zgredów.

      Iza studiowała psychologię. Drugi rok podchodziła do pracy magisterskiej poświęconej samobójstwom uczniów dobrych warszawskich liceów i jak to wpływało na ich najbliższych, znajomych i rodzinę. Pobocznie zajmowała się tematem zjawiska fali samobójstw. Wybór tematu pracy nie był w pełni jej pomysłem. Prowadzone wywiady stanowiły bardzo pożyteczną zasłonę dymną.

      – Poradzisz sobie – zapewniła Izę jej przyjaciółka, faktyczna inicjatorka badań i autorka większości wniosków.

      – Noo, pewnie w końcu tak – zgodziła się skromnie. – Ale opowiadaj o wakacjach. Tak długo cię nie było! Fajna ta Rosja?

      II

      Karol założył szarą bluzę z kapturem, dresy i adidasy. Szedł do pracy na późniejszą godzinę, więc wybiegł z domu później niż zazwyczaj. Po roku systematycznych treningów nauczył się czerpać przyjemność z biegania. Początkowo stanowiło ono tylko małe zwycięstwa nad lenistwem, gdy jednak się zaprawił, stwierdził, że wprowadza pewien rytm w jego życie. Lepiej funkcjonował, jaśniej myślał. Włożył w uszy słuchawki i ruszył przed siebie.

      Miał gdzie biegać. Z jego domu było bardzo blisko do Lasku Bielańskiego i dzikiego już brzegu Wisły. W drugą stronę, przez zieloną Kępę Potocką i uliczki Starego Żoliborza, miał niedaleko do parku okalającego ponure mury Cytadeli, a nawet dalej, do Parku Traugutta. Ciągnące się wzdłuż skarpy wiślanej tereny zielone jeszcze mu nie spowszedniały, zwłaszcza że poza porannymi treningami czas spędzał głównie w betonowej dżungli bloków, kamienic i biurowców.

      Tym razem postanowił ruszyć na południe, w kierunku Cytadeli. Na Kępie Potockiej było dość ludno, pewnie za sprawą dobrej pogody. Parę osób wyprowadzało jeszcze psy. Jeden niewielki


Скачать книгу