Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Читать онлайн книгу.

Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński


Скачать книгу
W sumie dziewczyna odzyskała trochę kolorów. Poza tym jest późno. No i jest prawie dorosła, niech podejmuje decyzje. Wreszcie nie jego sprawa.

      – No dobra, jesteś pewna?

      Skinęła głową. Uśmiechnęła się słabo.

      – Dzięki za pomoc.

      Woźna dalej patrzyła na niego nieprzychylnie.

      – To co, zabierasz ją? – już nawet nie „pan”.

      – Nie. Zostaje.

      – To po co było sceny robić?

      „A tak, kurwa, dla picu” – pomyślał, wychodząc.

* * *

      Spotkanie w tajskiej knajpie było przedwczesne, nie zdążyła jeszcze odespać Rosji. Kolejne dwa dni przeważnie nie opuszczała łóżka, chyba że Karola nie było w domu, aby podać jej posiłek. Wówczas musiała ruszyć się dalej niż do łazienki, bo do kuchni. W końcu czuła się na tyle dobrze, aby wrócić do normalnej egzystencji.

      Zawsze trzy razy grzechotała każdym pudełeczkiem z lekami, zanim wzięła tabletki. Pudełeczka te nie były przeznaczone dla tych konkretnie pigułek, ale za każdym razem, gdy wykupowała receptę, wyciągała wszystkie z saszetek i wrzucała do pudełek. Często też wysypywała tabletki na stół i przeliczała je. Trochę ich było. Układała potem różne leki według koloru, kształtu i rozmiaru pigułek. Czasem alfabetycznie.

      Ostatnio znowu zatęskniła za butelką, co ją trochę dziwiło. Myślała, że ten etap ma już za sobą. Od śmierci Damiana do skończenia szkoły rzadko trzeźwiała. Zresztą to alkohol spowodował, że przestali się nią interesować. To było jej pierwsze zwycięstwo nad nimi. Potem, po maturze, na terapii dostała leki, których absolutnie nie można było mieszać z żadnymi procentami. Wówczas musiała spojrzeć na całość spraw absolutnie trzeźwo.

      A było na co patrzeć. Tak jak teraz, rano, gdy stała przed wielkim lustrem w łazience, sprawdzając bardzo wyraźne ślady długich, ostrych paznokci lub pazurów na jej piersiach, brzuchu i plecach. Mogła rozróżnić przynajmniej trzy rozmiary ran. Czy to oznaczało rzeczywiście trójkę istot siedzących w swetrze?

      Przyjęła to absolutnie spokojnie. Gorzej było, kiedy jeszcze w liceum podduszali ją w nocy. Nie da rady racjonalnie zareagować, jeżeli wyrywa cię ze snu ucisk na gardle. Ale przed tym można się było stosunkowo łatwo obronić. Nie cierpieli zupełnie czystej pościeli, więc jej codzienna zmiana chroniła ją przed tymi wizytami.

      Ich aktywność pierwszej nocy po przyjeździe też już należała do swoistego rytuału. Może nie wszyscy pojechali za nią do Rosji, aby żerować na jej upodlaniu się? Może ktoś został, pilnując domu? Głodniejąc? W każdym razie była właściwie pewna, że przez następnych kilka miesięcy już nie będą się jej narzucać. Przynajmniej nie bezpośrednio. Za to łazili za Klaudią jak sępy za dogorywającą ofiarą.

      Ubrała się, rozkoszując się wolnością od nich. Leki zaczynały działać, sprawiając, że bardziej pozytywnie patrzyła w przyszłość. Za kilka miesięcy wszystko zostanie zakończone, a ona będzie mogła rozpocząć normalne życie.

      Akurat zaczęła się czesać, kiedy zadzwoniła Iza. Próbowała dodzwonić się w ciągu minionych dni, ale telefon leżał wyciszony – a nawet gdyby nie, po prostu zignorowałaby próbę połączenia. Rozmowa z Izką przez telefon przeważnie przypominała słuchanie audycji radiowej, więc nie przerywając czesania, włączyła tryb głośnomówiący:

      – No hej, co tam? – zagaiła, odbierając.

      – No hejka. Słuchaj, niezła akcja jest. Nie uwierzysz! Siedzisz?

      – Mhm.

      – Ta głupia pinda – inaczej nie tytułowała swojej promotorki – dowaliła się do masy pierdół. Nigdy nie skończę tego. No po prostu nigdy. Jeszcze jak ona do mnie pisze! No bo jakbyś ty napisała studentce? „Proszę poprawić”, „to jest do zmiany”, „proszę unikać takich sformułowań”, co nie? Przecież my we dwie ludzie nauki, kurde. A ona komentarze w stylu „styl” i dorzuca do tego cztery wykrzykniki. CZTERY WYKRZYKNIKI! Jak mi odesłała rozdział, myślałam, że wyrzucę komputer przez okno!

      Była do tego zdolna. Gdy jeden z książąt z bajki rzucił ją w liceum, ten sam los spotkał jej telefon komórkowy. Zrywanie przez esemesy jest nie tylko słabe, ale może spowodować niepotrzebne straty w sprzęcie.

      – W ogóle, jak z nią rozmawiam, to czuję się totalnie zlana. TO-TAL-NIE. A to przecież najzajebistszy temat, jaki mógł się trafić. Nie żadne śmierdzące ćpuny, które ci zdychają w czasie badań, bo ćpają jakieś gówno, to nuda. Albo alkoholicy. Jezu, jak się wynudziłam na tych praktykach u nich… Zwierzęta, no po prostu zwierzęta! Moi umierają, bo mają autentyczne powody – zaakcentowała mocno ostatnie słowo. – A ta do mnie, głupia pinda, żebym się tak nie emocjonowała i nie rozpisywała, jak któryś po rozmowie się mi zabije. Że dramatyzuję. JA. Ja dramatyzuję, wyobrażasz sobie? Chyba facet nie dogodził jej ostatniej nocy. – Iza często prezentowała iście freudowskie podejście do dowolnej relacji międzyludzkiej. – Zresztą cud, że jakiegoś ma. Żebyś widziała, jak się ubiera! A jak maluje! Milena aż jej fotę na wykładzie zrobiła, musisz zobaczyć. Pewnie jakiś zakompleksiony oblech, trzydziestka uderzyła i wziął, co było, żeby z matką nie mieszkać.

      – Następny przystanek: Królewska – rozległo się w tle, potwierdzając przypuszczenie, że Iza rozmawiała przez telefon w tramwaju. Zgadując po ekspresji, słyszeli ją wszyscy współpasażerowie.

      – Ale zabiło ci się któreś? – wykorzystała tę przerwę, aby zapytać, bo to ją zaciekawiło. Przyjrzała się krytycznie swoim włosom, odłożyła szczotkę i wzięła kredkę do oczu.

      – Co? – Iza wydała się trochę wybita z rytmu. – No tak, po to przecież dzwonię do ciebie! Zresztą, żeby jeden. Z tych, co z nimi gadałam na początku czwartego roku, to już się dwóch zabiło. I tamta nawiedzona laska, ta hipisiara, kojarzysz, nie? Co jakieś gówno paliła, jakieś olejki, tak mnie załatwiła, że przez tydzień potem kichałam, alergię miałam… Jakieś takie pojebane imię miała, nie pamiętam…

      – Elstera – mruknęła. Jej bracia byli w tej samej wspólnocie co Karol. Nie wiedziała nic o tym, żeby się miała zabić.

      – No, rodzice katole tacy totalni. Jak wchodziłam do niej do domu, to normalnie Licheń. Nic dziwnego, że jej odjebało. Wyprowadziła się od nich, a potem trzy tygodnie później się zabiła.

      – Kiedy to było?

      – Na wiosnę jakoś, maj?

      – Jak? – zabrzmiało to mocniej, niż chciała.

      – Co jak?

      – Powiesiła się? Poderżnęła sobie gardło? Przedawkowała coś? – podpowiadała niecierpliwie.

      – Yyy… Noo… – Iza zawahała się, co potwierdziło jej teorię. Klaudia znieruchomiała z kredką w ręce. – No z mostu skoczyła – powiedziała niechętnie.

      – Którego? – spytała, choć znała odpowiedź.

      – Kolejowego – odparła cicho Iza. – Tam, gdzie Damian.

      – A pozostali?

      – Jeden studiował u ciebie na wydziale, coś przedawkował na objeździe w Mińsku, wpadł w panikę i wyskoczył przez okno hotelu. W sumie smutne. Niezły kolo był, taki wyluzowany. A drugi się powiesił, zostawił list pożegnalny, ale mi jego matka nie chciała pokazać. Głupia jakaś. Tak jakbym dla przyjemności chciała ten list! Ty słuchaj, ja muszę kończyć, dojeżdżam już. Odezwę się potem. Pa.

      – Pa.

      Spokojnie


Скачать книгу