Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Читать онлайн книгу.

Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński


Скачать книгу
to jak możemy być razem?

      Był to w miarę po chrześcijańsku brzmiący komunał. Z satysfakcją zauważyła, jak na niego podziałał.

      – Zresztą – kontynuowała – Nie przeżywałabym tego znowu. Ja to ciągle przeżywam. Codziennie.

      Powiedziała to szczerze. Wyraz bólu przemknął mu przez twarz.

      – Wiem. Ja też – przyznał.

      – Mów mi takie rzeczy, proszę! – Spojrzała mu w oczy. – Nie ukrywaj niczego przede mną.

      – Dobrze – obiecał. – Przepraszam.

      Nachylił się i pocałował ją. Uścisnął jej dłoń leżącą na stole i przez chwilę nie puszczał.

      Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak Karol zmieni się po drugim samobójstwie. Widziała to u wszystkich niemal rozmówców po przejściu „fali”. Jak kończyli szkoły, rzucone po śmierci kogoś z „Sieraka”. Zakładali rodziny, pobierali się, wychodzili z nałogów. Wypalał im biznes. Wracali na swoje miejsce w życiu. Iza jeszcze jako tako mogła się zmienić, mogła skończyć studia, mogła znaleźć normalnego faceta czy przestać się zachowywać jak puszczalska dziwka. Ale Karol? Karol zawsze był tak samo beznadziejnie słaby, jak teraz.

      – Jak się trzymają jej bracia?

      Wzruszył ramionami.

      – Nieźle. W porównaniu, wiesz, do nas. Zamówili gregorianki… Zawsze poświęcamy jej chwilę na spotkaniu, jej i wszystkim naszym znajomym zmarłym…

      – Damianowi też?

      – Głównie Damianowi – westchnął.

      – O tym też mi nie mówiłeś – spojrzała na niego z wyrzutem.

      – Przecież dla ciebie to są bzdury – bronił się. – Nie chciałaś nic słyszeć o wspólnocie od momentu, kiedy wymieniłem ci imiona chłopaków.

      Fakt, parsknęła wtedy jogurtem tak, że wyszedł jej nosem. Obrzydliwe wspomnienie. No, ale jak w dwudziestym pierwszym wieku można nazywać się Klemens, Polikarp i Barnaba?

      – Może źle do tego podeszłam… – powiedziała. Karol spojrzał na nią z nadzieją. Miała go. Ach, ten prozelicki zapał. – Pomaga ci to?

      – Trochę – przyznał wymijająco.

      – I nie trzeba się przed tym wyspowiadać? – zapytała niby niezobowiązująco. Karol nie wierzył w to, co się właśnie działo. Próbował ją wciągnąć tyle razy i nigdy nie osiągnął niczego poza drwiącym przypomnieniem o katolickiej moralności w czasie gry wstępnej.

      – Nie, oczywiście, że nie – zapewnił szybko.

      – Ale ja już nie pamiętam nawet modlitw. Nie wiem, czy potrafiłabym się dobrze przeżegnać…

      – Rytuał nadaje tylko rytm. Modlimy się głównie własnymi słowami.

      Udała głęboki namysł.

      – Hm. Nie chcę cię do niczego przymuszać – zaczął ostrożnie. Jakby był do tego zdolny. – Ale… może chcesz pójść na spotkanie? Mogłabyś przy okazji pogadać z chłopakami…

      Szach mat.

* * *

      Siedziała na przystanku tramwajowym przy ulicy generała Zajączka, opatulona czym mogła, aby osłonić się od grudniowego wiatru. Położyła sobie torebkę na kolanach. Wyciągnęła z kieszeni wszystkie ulotki reklamowe, które nagromadziła przy okazji ostatniej wizyty w Śródmieściu. Wyprostowała te bardziej zgniecione. Ułożyła je według wielkości. Oceniła, na ile równych kwadratów jest w stanie je podzielić, sprawnie złożyła i oderwała niepotrzebne części. Pochłonęło ją dzielenie. Tramwaje przyjeżdżały i odjeżdżały, ale nie zaszczyciła ich choćby przelotnym spojrzeniem. Po kilkunastu minutach na jej torebce znajdowało się kilkaset równych kwadracików. Przyjrzała im się krytycznie, układając je według grubości papieru. Gdy wyglądały już, jak trzeba, zebrała je z torebki w garść, wstała i obojętnie wyrzuciła do śmietnika. Wróciła na miejsce, nieruchomo wpatrując się w przestrzeń przed sobą.

      Wreszcie się pojawili. Przybiegli, aby się przywitać. Poczuła jednak ich śladowe zainteresowanie, to nie ona miała być główną bohaterką spektaklu. Czuła ich podniecenie. Po chwili oddalili się, zajmując lepsze miejsca.

      Lekko się podniosła, wypatrując Wojtka. Nie pojawiał się. Chyba udzieliła się jej ich niecierpliwość, bo co chwilę spoglądała na zegarek. W końcu wstała i zaczęła nerwowo przechadzać się po przystanku.

      Podeszła do rozkładu jazdy. Wiedziała, że konkretny numer jest dla nich bardzo istotny. Potrafiła już mniej więcej wskazać nawiedzane linie autobusowe, ale tramwaje – jak i sama reguła – wciąż stanowiły dla niej zagadkę. Czy chodziło o miejsca, przez które przejeżdżają? O godziny, z których wyruszały z zajezdni? O cechy liczb składających się na numer linii? Z pewnością potrafiła powiedzieć jedno – nawiedzanych tramwajów było dużo więcej niż autobusów.

      Nagłe poruszenie za sobą ją rozproszyło. To jakiś starszy mężczyzna chciał skorzystać z zasłanianego przez nią rozkładu. Odsunęła się znowu, wypatrując Wojtka.

      Biegł. Spojrzała w prawo, w kierunku nieodległego placu. Nadjeżdżał tramwaj. Numer piętnaście. Zerknęła w lewo, na wiadukt. Majaczył już drugi. Sześć. „Szóstka” zjeżdżała z wiaduktu, rozpędzając się coraz bardziej, motorniczy nie miał już prawa wyhamować. Wojtek biegł, nie zwracając uwagi na to, co się działo wokół, wpatrzony w tramwaj, który już podjeżdżał na przystanek.

      Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund. Rozległ się zgrzyt i krzyk rozpaczy. Tramwaj po uderzeniu przejechał jeszcze kilka metrów. Stojący obok niej mężczyzna szpetnie zaklął.

      Wojtek stał osłupiały przed przejściem. Wpatrywał się w krwawą plamę, jaką pozostawił po sobie duży pies, który chwilę przed nim wyskoczył na tory tramwajowe. Krzyczała jego właścicielka.

      Tramwaj zatarasował drogę przez przejście. Wojtek przez chwilę się zawahał. Po wyrazie twarzy można było sądzić, że zrozumiał, jak blisko był jeśli nie śmierci, to poważnych obrażeń. W końcu zawrócił, stwierdzając najwyraźniej, że wystarczy mu wrażeń jak na jeden dzień.

      Zaskoczenie jej towarzyszy powoli przechodziło w narastającą bezrozumną złość. Źle radzili sobie z porażkami. Stwierdziła, że czas się oddalić. Pewnie dzieciakom w „Sieraku” dzisiaj łatwo nie będzie.

      IV

      Klaudia umierała w męczarniach. Powoli sączyło się z niej życie. Siedziała, próbując skoncentrować się na lekcji, ale matematyka zupełnie tego dnia nie mogła się zagnieździć w jej mózgu. Czuła, jakby ktoś wbijał jej we wnętrzności igły, zwłaszcza na wysokości jelit. Ręce drżały zauważalnie, mimo że zacisnęła je w pięści. Przy szczególnym ataku bólu tak zagryzła usta, że poczuła smak krwi, ponieważ przegryzła sobie wargi.

      W szkole wszyscy byli jakoś struci. Rano praktycznie żadna z dziewczyn nie ćwiczyła na wuefie, kilka z nich zasłaniało się okresem. Dwie chyba rzeczywiście go miały i, mimo całej niechęci, szczerze im współczuła, bo wyglądały naprawdę fatalnie. Chłopaki zresztą też chodziły jak śnięte. Na przerwach rozmowy specjalnie się nie kleiły, z każdą przerwą było zauważalnie mniej uczniów, rodzice ich zwalniali. Ona u swojej matki nie mogła liczyć na podobną wyrozumiałość.

      Zadzwonił już dzwonek na kolejną lekcję, ale powlokła się jeszcze do łazienki. Do bólu doszło nieznośne pulsowanie w głowie. Kilka razy zamrugała, aby pozbyć się mroczków przed oczami.

      Łazienka


Скачать книгу